3-6 styczeń 2015 roku (878-881 dzień)
... czyli ręce do góry
Coro to podobno najładniejsze kolonialne miasteczko w Wenezueli. Jeżeli to jest najładniejsze to nie ma zupełnie sensu odwiedzać pozostałych. Oczywiście jest trochę ładnych uliczek, ale miasteczka kolumbijskie mają o wiele więcej do zaoferowania. Poza tym jakoś tak tu pusto, co akurat nam nie przeszkadza, tyle, że na starówce nie ma za bardzo gdzie zjeść czy napić się kawy. Za to przy naszym hotelu znaleźliśmy fajną piekarnię z prawdziwym espresso, co znaczenie ma podwójne zważywszy, że Krzysiek postanowił umacniać się w swoim nowym nałogu. Skoro miasteczko niewiele oferuje skoczyliśmy na przejażdżkę na plażę. Świeże wspomnienia z Morrocoy z pogardą kazały nam jednak patrzeć na szarobury piasek, wodę i śmieci. Wydmy za miasteczkiem za to całkiem fajne.
Pożegnanie Wenezueli to też koniec pewnego ważnego etapu w naszej podróży. Ostatni nocleg to też ostatnie odcinki „W imię miłości” – naszej ulubionej, i jedynej, którą oglądaliśmy, telenoweli meksykańskiej. Zaczęliśmy pod pretekstem nauki hiszpańskiego, ale już po kilkunastu odcinkach życie uciśnionej Palomy i uciskającej ciotki Carloty stały się naszym życiem. Wszystko skończyło się dobrze. Ciotka Carlota została ukarana, a Paloma stanęła przed ołtarzem z Emiliano. Nam się bardziej podobał Gabriel, ale zastrzeliła go ciotka Carlota. Nie jest to jednak w ogóle smutne bo i tak lekarze dawali mu miesiąc życia. Po tej opowieści już na pewno nikogo nie dziwi jak dwoje wykształconych i w miarę ogarniętych ludzi, w tym jeden chłop, mogło obejrzeć 170 odcinków po 40 minut każdy typowej, pełnej dramatyzmu i emocji, za to pozbawionej logiki, telenoweli.
Z Coro mamy już blisko do granicy. Trochę już się cieszymy, że wyjeżdżamy z Wenezueli, bo choć można tu odetchnąć finansowo to jednak ludzie żyją w ciągłym zagrożeniu, bez przerwy nas ostrzegają, żyją za zasiekami, murami i drutami kolczastymi. Żeby jeszcze w tym wszystkim byli mili i przyjaźni. Niestety, to pierwszy kraj, gdzie nie lubimy ludzi. Są opryskliwi i często wredni.
Wysoka przestępczość nie oznacza, że na każdym kroku czyha bandyta. A jednak czyha. Nie na rogu, ale odcinku pomiędzy urzędem celnym a urzędem imigracyjnym, skróconym jeszcze przez dwa policyjne punkty kontrolne. Długo zastanawialiśmy się czy w ogóle przyznawać się do tego. W ostatnim wpisie z Kolumbii pisaliśmy, że do Wenezueli wjeżdżamy z obawami, ale jednak wjeżdżamy bo choć zło się dzieje na świecie to zawsze przydarza się innym. Pisząc to wiedzieliśmy już, że może przydarzyć się i nam. Dobrze wiemy, że kolejni, którzy to przeczytają zareagują tak jak my do tej pory, że bez przesady, pewnie popełnili jakieś błędy. Jak był nasz błąd? Do tej pory nie wiemy.
Może jednak od początku. Chcieliśmy uniknąć późnego przekraczania granicy i jazdy po nocy, więc na ostatni nocleg zatrzymujemy się w ostatnim przed granicą miasteczku. Z samego rana zatrzymaliśmy się jeszcze na rynku na małe zakupy, gdzie kilku policjantów ostrzegało nas, żeby na drodze do granicy nigdzie się nie zatrzymywać i z nikim nie rozmawiać. W zasadzie tak zrobiliśmy w końcu jednak musieliśmy zatrzymać się w urzędzie celnym, żeby wbili nam do paszportów wyjazd motorów. Trochę dalej miał być urząd imigracyjny, więc paszporty, które do tej pory chowaliśmy pod ubraniem, i dokumenty motorowe wrzuciliśmy luzem do plecaka. I tu zaczęła się historia jak z filmu. Droga była dość dziurawa więc nie jechaliśmy zbyt szybko (to był jedyny błąd z naszej strony). Nagle tuż przed moim nosem zobaczyłam, że Krzysiek ostro hamuje i prawie wywala się na motorze. Jednocześnie z prawej strony widzę dwóch chłopaków na motorze a jeden celuje do Krzyśka z broni i to nie z jakiegoś byle pistoleciku, ale wielkiego srebrnego gnata (nasze wersje się tu zgadzają, więc to chyba nie strach wyolbrzymił rozmiary). To czego nie widziałam to to, że wyprzedzili nas chwilę wcześniej, zwolnili i oglądali się co chwilę. Nagle jeden wyciągnął broń i zaczął coś wykrzykiwać i wtedy Krzysiek zahamował. Oni w tym czasie już się zatrzymali i jeden zaczął zsiadać z motoru. Nie spodziewali się jednak, że motor Krzyśka wpadnie w poślizg i prawie się na nich wywróci. To ich trochę zbiło z tropu Tu zadziałał instynkt. Nie było kalkulacji, ani bohaterstwa, ani krztyny chojrakowania. Zwykły odruch, żeby wykorzystać, że oni już się zatrzymali, a my jeszcze jedziemy. Przycisnęliśmy gaz, pochyliliśmy się nisko (to też odruch i wiara, że nasze ruskie torby zatrzymają ewentualną kulkę) i już nie patrząc na dziury i śpiących policjantów zapieprzaliśmy przed siebie, byle do kolejnego punktu kontrolnego. W lusterku tylko widzieliśmy, że gość mierzy jeszcze w naszym kierunku, ale na szczęście za nami nie jadą. Przy okazji okazało się, że z naszych maszyn da się wycisnąć dużo więcej niż nam się wydawało.
Później próbując złożyć to co się stało do kupy stwierdziliśmy, że mierzyli ewidentnie w Krzyśka i nawet nie próbowali mnie zatrzymać. Najwyraźniej miała to być szybka akcja i uznali, że to co cenne mamy w małym plecaczku. W tym wypadku to co cenne dla nas czyli paszporty i papiery faktycznie tam było, ale poza aparatem całą resztę mieliśmy pokitraną w staniku, butach czy gaciach, więc raczej by się chłopaki nie obłowiły.
W końcu dojechaliśmy do punktu kontrolnego i zaczęliśmy krzyczeć, żeby szybko jechali w tamtą stronę bo właśnie dwóch gości próbowało nas obrabować. Ludzie w kontrolowanej właśnie ciężarówce dołączyli się do nas, a wojskowi ze stoickim spokojem przekazali informacje przejeżdżającej właśnie policji. Zrewidowali przy nas jednego gościa bo zdaje się, że ten z bronią został gdzieś w krzakach, a ten drugi za nami pojechał i za kontrolą zawrócił. Wszystko działo się jednak tak szybko, że w ogóle nie pamiętamy jak ci goście wyglądali. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia bo jeżeli ktoś robi coś takiego pod nosem policji i wojska ewidentnie odpala im stosowną działkę.
W urzędzie imigracyjnym na pytania urzędnika czy zapłaciliśmy opłatę wyjazdową i informację, że po znaczki trzeba się wrócić, wywaliłam całą swoją złość krzycząc, że sam może sobie po nie pojechać, że właśnie tam chcieli mnie obrabować i że chce natychmiast wyjechać z tego bandyckiego kraju. Wyjazd wcale nas nie uspokoił, więc już po stronie kolumbijskiej zaczepiłam dwóch motocyklistów czy dla bezpieczeństwa możemy się do nich dołączyć.
Teraz kiedy to piszę minęło już kilka tygodni. Jest w porządku, znowu wróciła nam wiara, że świat jest jednak bezpieczny, chociaż zło się zdarza.
Pożegnanie z hotelowymi sąsiadami w Morrocoy. |
Docieramy do opustoszałego Coro. |
Wszyscy na noworocznych wakacjach, więc czujemy się trochę nieswojo. |
Coro to była stolica Wenezueli. Przechadzamy się po reprezentacyjnej ulicy Zamora w pobliżu Iglesia De San Francisco. |
Coro znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. |
Trochę nowoczesnego grafitti wśród kolonialnych budynków. |
Catedral De Coro przy parku Plaza Bolívar. |
W Muzeum Sztuki natrafiliśmy na trupę klaunów z opuchniętymi odnóżami. |
Słuchowisko - proszę nie przeszkadzać. |
To tu raczyliśmy się empanadami z serem i szynką oraz kawką. W Wenezueli każdy motocyklista musi mieć kamizelkę z odblaskowymi numerami rejestracyjnymi. |
Tuż za miastem pustynny Park Narodowy Médanos de Coro. |
A na pustyni dzikie osiołki. |
Plaża w Adicora |
Península de Paraguaná gwarantuje dobre warunki dla kitesurfingowców. |
Po Morrocoy nie liczyliśmy na wiele, ale jednak na trochę więcej. Przynajmniej można poszaleć na motorach po plaży. |
Adicora i latarnia morska. |
W drodze powrotnej do Coro pohasaliśmy trochę po wydmach. |
Wydmy mają nawet 30 m wysokości. |
Park Médanos de Coro to taka mini-Sahara. To jedyne pustynne tereny w Wenezueli. |
Médanos de Coro |
Oj parzyło trochę w stópki. |
To się nazywa piaskownica! |
Na spacerze po Coro. |
Telekomunikacja Wenezuelska |
Casa de las Ventanas de Hierro |
Casa de las Ventanas de Hierro |
Modelka |
Ostatni przystanek w Wenezueli to San Rafael de El Moján. |
Zerwał się wicher. |
Na horyzoncie Isla de Toas |
Życie już nigdy nie będzie takie samo. Koniec przygody z "En nobre del Amor". Żegnaj Carloto! Żegnaj Palomo! Żegnaj Emiliano! Chlip... Chlip... Chlip... |
Nowe osiedle na wodzie w San Rafael. |
Na lądzie miejscami nie wygląda to miasteczko zbyt okazale. Wracamy do Kolumbii... Ale zanim przekroczyliśmy granicę: "Ręce do góry!" |
Garść praktyczna: > Coro - hotel na Av. Miranda - 800 BsF - pokój 2os./z łazienką/klimatyzacją/WiFi; > nocleg w San Rafael de El Moján - 1200 BsF za dwupokojowy apartament w Posada Suiza; > do granicy z Kolumbią duże korki i bandyci. |
26 grudzień 2014 roku - 2 styczeń 2015 roku (870-877 dzień) Morrocoy
... czyli na Wyspach Silikonowych
W końcu są! Plaże z marzeń, drinki z palemkami, turkusowa woda i zawartość silikonu w ciałach przewyższająca wszelkie normy. Jednym słowem dotarliśmy na Karaiby, a ściślej do Parku Narodowego Morrocoy. Czas na plażowanie nienajlepszy bo Wenezuelczycy przerwę świąteczno-noworoczną spędzają na opalaniu i pluskaniu się w wodzie. Zagęszczenie na piasku więc spore. Dobrą stroną tę całej sytuacji jest łatwość znalezienia towarzyszy do podziału kosztów łódki. Tutaj bowiem nie plażuje się na brzegu. W Morrocoy pływa się na małe wysepki.
Już po dwóch dniach mamy wrażenie, że na niektóre wyspy jeżdżą bogatsi, a na inne biedniejsi. Po czym to poznać? Na wyspach, gdzie dojazd jest droższy można kupić langusty i co druga dziewczyna zadbała o swoje bezpieczeństwo w wodzie montując silikonowe boje wyporowe. Wszystko to nie budziłoby jeszcze wielkiego zdziwienia, ale po raz pierwszy na żywo widzimy implanty w pośladkach. Otaczający implanty tłuszczyk i cellulit zdaje się zupełnie dziewczynom nie przeszkadzać. Mamy wrażenie, że to oznaka statusu społecznego. Stać mnie, więc robię. A może raczej stać moich rodziców. Silikonowy biust i tyłek to podobno bardzo popularny prezent na osiemnastkę. Przez pierwsze godziny nie możemy się nadziwić i bez przerwy komentujemy: patrz, a ta jakie ma, nieee, ale tamta to grubo przesadziła… Później emocje opadają. Dokumentacja fotograficzna znikoma, bo i pokłady bezczelności u nas nikłe.
Na innych wyspach dziewczyny trochę mniej plastikowe i nie ma langust. Wszędzie natomiast prawie za wszystko można zapłacić kartą. Podstawowym wyposażeniem sprzedawcy jest bowiem styropianowa chłodziarka i terminal płatniczy.
Jednego ranka jakoś nie możemy się wybrać na plażę. A to nasi łódkowi towarzysze z hotelu nie zjedli jeszcze śniadania, a to my po coś do sklepu jeszcze skoczyliśmy, a czas mija. I całe szczęście. Tuż przed ostatecznym wyjściem zaglądamy jeszcze do naszego pokoju a tam ściana w ogniu. Ja próbuję gasić chustą (chyba nieskutecznie bo chusta przetrwała), Krzysiek przy braku gaśnicy metodą tradycyjną, czyli wodą. Już w chwili lania wiedział, że głupio robi, ale cóż w takich sytuacjach często się najpierw działa, a potem zastanawia czy słusznie. Głupio, bo zapaliła się instalacja elektryczna i wszystko mogło się skończyć nieciekawie. Okazało się, że przez nieszczelny dach woda skapywała i zatrzymywała się w osłonce, w której siedziały kable. Aż w końcu zapalił się kontakt i buchnęły półmetrowe płomienie. Gdybyśmy wyszli wcześniej prawdopodobnie spaliłby się cały drewniany hotel, a na pewno nasz pokój, a my zostalibyśmy w kostiumach kąpielowych i z paroma boliwarami w kieszeni.
Za to w Sylwestra bez fajerwerków. Kilka nieśmiałych petard. Właściciel hotelu zebrał jednak wszystkich do kupy, narobił alkoholowego koktajlu i zabawa się rozkręciła. O północy skrzyknął wszystkich na plażę i Nowy Rok powitaliśmy pluskając się w Morzu Karaibskim.
Za często nie wyciągamy aparatu na wenezuelskich drogach, ale w tych okolicznościach przyrody to byłby grzech. |
Reklama dźwignią handlu i do tego kusi, a najbardziej pani po lewej. |
Przycumowaliśmy do Chichiriviche |
Gotowy do zalania! |
Park Narodowy Morrocoy obejmuje kilka wysp. Zaczynamy od plaży Sombrero. |
To wersja dla bogatszych. Były langusty, muza z motorówek i wszędzie silikon. |
Cayo Sombrero |
Jak to na Karaibach bywa brak stałego prądu nie jest przeszkodą, żeby łupała muzyka z każdej strony. Najlepsze głośniki mieli Ci na wypasionych motorówkach. |
Były sporty plażowe, a ci którzy nie mieli boi wyporowych używali klasycznych materacy. |
Cayo Sombrero |
Sadzawka gdzieś za krzakami na wyspie. |
Na Cayo Sombrero można również rozbić namiot i za drobną opłatą zamieszkać na rajskiej wyspie. |
Trochę się krępowaliśmy, bo nikt nie latał o dziwo z aparatem po plaży. |
Na zdjęciu nałogowiec. Herbatka odstawiona na bok bo w Wenezueli w każdym zakątku króluje kawa z prawdziwego ekspresu ciśnieniowego. |
Kolejny dzień, czyli szukamy chętnych do podziału kosztów za transport. |
Pożywny koktajl |
Cayo Sal |
Park Narodowy Morrocoy |
Winogronopodobne |
Cayo Sal ma również cichsze zakątki. |
Woda jest ciepła i krystalicznie czysta. |
Cayo Sal |
Cayo Sal |
Cayo Sal stało się naszą ulubioną plażą. Trochę z musu bo przewoźnicy kręcili nosem, gdy chcieliśmy dostać się gdzieś dalej. |
Mimo okresu świąteczno-noworocznego nawet na najbardziej zatłoczonch plażach można było znaleźć kącik dla siebie. |
Cayo Sal |
Cayo Sal |
W restauracjach kulturra - broń zostaw w domu! |
Idealne stroje na Wyspy Silikonowe. |
Udało nam się również wybrać na rejs po okolicach. |
Wrak zatopiony w zatoce. |
Zebranie na wraku |
Park Narodowy Morrocoy |
Wpłynęliśmy też do jednej z jaskiń. |
Kraina chodzących drzew. |
Spacer po zakamarkach. |
Świadectwa bytności dawnych mieszkańców. |
Trzeba poczekać aż dorośnie. |
Jaskinia la Santísima Virgen. |
Przypływa się tu z intencją. |
Plaża Varadero była chyba najładniejsza, jednak zdecydowanie brakowało cienia. |
Tańce wygibańce w rytmach afrykańskich. |
Gdzieś tam po drugiej stronie wody jest nasz hotelik. |
Park Narodowy Morrocoy |
Demontaż spalonego gniazdka. Pięć minut później już byśmy nie uratowali chałupki. |
Plażowe przysmaki - ceviche z różnymi morskimi stworami. |
A tak wygląda plaża w Chichiriviche. |
Kolejny dzień czytelniczy na Cayo Sal |
W Wenezueli wszystko jest zamknięte, ogrodzone zasiekami, drutem kolczastym albo pod prądem. Widok z naszego hoteliku na plaże w Chichiriviche. |
Kolorowe wenezuelskie rejestracje. |
Pijemy rum na tarasie. Przy okazji przyglądaliśmy się jak montują mały basen. W takim tempie to jeszcze z rok im się zejdzie... |
Garść praktyczna: > dostęp do transportu w Chichiriviche i Tucacas - z każdej miejscowości łódki pływają na inne wyspy; > łódki dla 8 osób - cena od 800 BsF (najbliższe plaże) do 5000 BsF (paseo largo); > w Chichirviche sporo prywatnych kwater - mieszkaliśmy przy plaży w pokoju 2os. z łazienką - 1200 BsF. |
13-19 grudzień 2014 roku (857-863 dzień)
... czyli krezusi w biedzie
Czy my się jakoś niedawno skarżyliśmy na formalności na granicy? Nasze utyskiwania były zdecydowanie przedwczesne. Popalić dali nam w Wenezueli. Zacznijmy od tego, że urząd imigracyjny nie znajduje się standardowo na granicy, ale trzeba wjechać w głąb miasteczka. Kolejka na kilkadziesiąt metrów i cały czas wpychają się ziomki, panowie wymachujący wizytówkami i inne ważne persony. W tym czasie ja zdążyłam załatwić ubezpieczenie, które obowiązkowo trzeba wykupić na granicy, żeby w ogóle dostać pozwolenie na tymczasowy import motorów. W końcu wracamy do urzędu celnego, który już bardziej standardowo jest na granicy. Szukamy, pytamy okazuje się, że w weekend nieczynne. Musimy zostać w ohydnym przygranicznym miasteczku. Na szczęście trochę bardziej w głąb nie jest już takie ohydne i po raz pierwszy przekonujemy się jak cudownie niskie są ceny gdy wymienia się dolary lub peso kolumbijskie po kursie czarnorynkowym. Hotel kosztuje nas 8 zł, małe piwko 80 groszy, żyć nie umierać!
W końcu nadchodzi upragniony poniedziałek. Wstajemy wcześnie rano, żeby uniknąć kolejki, a tu nas jakiś cieć zatrzymuje przed bramką i mówi, że musimy poczekać do jutra bo osoba, która pozwolenie na wjazd może podpisać jest w Caracas. Tu już zalała nas krew. Awanturujemy się na całego i w końcu pytamy komu mamy zapłacić, żeby wjechać do tego kraju? Na co cieć, że w takim razie zadzwoni i jeszcze zapyta. Po minucie stwierdził, że zajmie się nami senior Jose. Oj, jak Jose się zajął to przesiedzieliśmy tam ponad 3 godziny. Tylko co chwilę wychodził ktoś z budynku i mówił „jeszcze chwileczkę”. W międzyczasie trzeba było jeszcze skoczyć po znaczki skarbowe, których oczywiście nie można kupić na miejscu tylko znowu trzeba biec do miasteczka. W końcu zaczęliśmy się zastanawiać czy oni faktycznie czekają na łapówkę. Podpytujemy Argentyńczyka, który często przekracza tu granicę czy powinniśmy im coś zaproponować. Dostaliśmy instruktaż, że to oni zawsze wychodzą z inicjatywą dając znak-sygnał polegający na mnożeniu problemów. W takim wypadku należy zapytać czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby te problemy rozwiązać. Może trzeba było zapytać czy jest jakiś problem. W końcu jednak dostajemy papiery, motory po raz pierwszy wbili nam do paszportu, a żebyśmy nie byli zbyt szczęśliwi to jeszcze na policję nas wysłali, żeby nam kolejne pieczątki przybiła na papierach.
Uff, w końcu jedziemy. Jedziemy, jedziemy i nie ujechaliśmy nawet 10 km jak zatrzymuje nas policja militarna na kontrolę. Skąd jesteście? Polonia. Colombia??? Proszę zjechać. Po tym nauczyliśmy się mówić, że jesteśmy polacos. Zanim jednak przyswoiliśmy tę cenną lekcję kazali nam zdjąć bagaż, wyciągnąć wszystko z ruskich toreb (a ruskie torby to wiadomo, że kontrabanda) i przegrzebali każdy zakamarek. Dla mnie absurd sięgnął szczytu i w takim momencie już nic nie jest mnie w stanie zdenerwować, szalał natomiast Krzysiek. Na jego okrzyki mnie zaproszono za kotarkę na rewizję osobistą. Takie zachowanie to podobno nie najlepsza technika na wenezuelskich policjantów. Trzeba podkulić ogon i tylko lekko zamerdać na jakąkolwiek oznakę człowieczeństwa. Dla nas już raczej odwrotu nie było, więc jeszcze dowaliłam policjantce: „to co teraz sprawdzacie co gdzie mamy pochowane, a za zakrętem zupełnie przypadkowo zatrzymają nas goście z bronią i okradną?”. Pytanie jak najbardziej uzasadnione, gdyż wszyscy twierdzą, że najbardziej bandycka w Wenezueli jest policja. Złodzieje ich opłacają, a oni dają cynk, że jedzie wartościowy towar. No i chyba trafiłam w czuły punkt. O wizerunek, nawet byle jaki, dba każdy. Kontrola nagle się skończyła, nie musieliśmy już ściągać bagażu z drugiego motoru, a policjant zaczął się tłumaczyć, że on usłyszał Colombia, a stamtąd to wiadomo, że dragi wiozą.
Po tych wszystkich perypetiach oczywiście nie udało się nam dojechać do Meridy i znowu przypomnieliśmy sobie, że w tym kraju jesteśmy krezusami i nie musimy się martwić cenami w hotelach. Tym oto sposobem za 12 zł zamieszkaliśmy w przydrożnym hoteliku z dostawą piwka do pokoju i pysznym, prawdziwym espresso na śniadanie.
Sama Merida to zupełnie nieciekawe miasteczko. Troszkę sobie jednak tu odsapnęliśmy po wojnie granicznej i zwiedziliśmy okolice z lotu ptaka na paralotni. A w międzyczasie kontynuowaliśmy fascynację niskimi cenami i prawdziwą kawą. Stałym punktem dnia stały się dla nas wycieczki do piekarni, gdzie za 20 groszy serwują espresso. Teraz odpowiedź na pytanie jaki mamy dzień skoro Krzysiek pije kawę nie jest już takie proste. Trzymał się chłopak dzielnie przez ponad 30 lat i w końcu dał się wciągnąć w szpony nałogu.
Wszędzie policja i wojsko. Oby pilnowali bezpieczeństwa. |
Próbujemy różnych nowych słodkości. |
No może prawie wszystkich. W tej lodziarni, która znajduje się w Księdze Guinnessa, należałoby spędzić cały rok aby w pełni doświadczyć smaków. Spróbowaliśmy między innymi lodów o smaku piwa i wina, niestety czosnku akurat nie było. Ogólnie nie polecamy bo jakość marna. |
Miasto położone jest w górach Cordillera de Mérida na wysokości 1620 metrów n.p.m. |
Typowe śniadanko, na które wpadaliśmy do pobliskiej restauracyjki - perico andino - arepa z jajecznicą i serkiem śmietankowym. Pychota! (koszt 1,70zł). |
Po całodziennej mordędze, czyli po objechaniu wszystkich sklepów z częściami motorowymi w mieście, poprzestaliśmy jedynie na wymianie łańcucha. |
Henryk - mieszkaniec hoteliku. |
Plaza Bolívar i Bazylika Mniejsza. |
Plaza Heroinas. Kolejka (teleferico) wciąż nieczynna. |
Jeden z niewielu ładnych budynków w mieście. |
Codzienna wizyta w pierkani i kawiarni w jednym. |
Czas polatać! |
Popołudniową porą widoczność była jednak nieco ograniczona. |
Gdzieś tam za chmurami najwyższy szczyt Wenezueli - Pico Simón Bolívar (4978 m n.p.m.). |
My rozglądamy się po okolicy i czekamy na swoją kolej. |
Rozgrzewka |
Sława w przestworzach |
Latamy |
Rozsiedliśmy się wygodnie w swoich kołyskach. |
Pamiątkowe fotki |
Najprzyjemniejszy był początek |
Ponieważ lądowaliśmy przy rzece i ponad tysiąc metrów spadliśmy dosyć szybko czuliśmy się trochę zakręceni. |
Garść praktyczna: > Obiad dwudaniowy 130-250 BsF, pizza rodzinna ok 400 BsF; > San Antonio de Tachira - hotel Taripapa - 400 BsF 2os./z łazienką i klimatyzacją; > Posada Alemana - pokój 2os. ze wspólną łazienką, internetem i kuchnią - 500 BsF; > paragliding - 3500 BsF; > Catatumbo z agencją 8000 BsF os., z własnym transportem 3000 BsF łódka z Puerto Concha (najlepiej oglądać pokaz błysków w porze deszczowej); > grudzień 2014 rok - oficjalny kurs 1$=6,3 BsF / nieoficjalnie 1$=160 BsF; można wymieniać w hostelach i agencjach turystycznych bez żadnych problemów; > formaności motorowe na granicy - kopia paszportu (strona ze zdjęciem i strony z pięczątką wyjazdową z Kolumbii i wjazdową do Wenezueli), kopia prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego / polisy 420 BsF na rok – obowiązkowe / znaczek skarbowy 400 BsF / aduana w San Antonio de Tachira czynna od poniedziałku do piątku. |
20-25 grudzień 2014 roku (864-869 dzień)
... czyli w uścisku anakondy
Mamy niedosyt zwierzaków, wybieramy się więc na wenezuelską sawannę. W Peru trzeba było z latarką w ręku wypatrywać święcących oczu kajmanów i tymi święcącymi oczami w zasadzie się zadowolić, a tu kilkanaście metrów od domu pasło się ich kilkadziesiąt. Potem przyszły jeszcze kapibary, a w międzyczasie przylatywały przeróżne ptaki. W ramach wycieczki zaliczyliśmy też rejs chybotliwą łódką, pogoń za mrówkojadem i konną przejażdżkę. Trzeba przyznać, że poświęcenie naszych przewodników było godne podziwu. Nagle gdzieś przy brzegu wypatrzyli anakondę. Wskoczyli do wody i złapali biednego gada. Gad wyciąganiu aż taki chętny nie był, więc capnął przewodniczkę w rękę. W tym wszystkim samo ugryzienie nie był najgorsze. Kapiąca do wody krew momentalnie zanęciła piranie. Tutejsze podobno bardzo chętnie i szybko obgryzają smakowite mięsko. Objedzenie krowy zajmuje im pół godziny. Nie było wyjścia, przewodniczkę trzeba było ratować. Anakondę wrzucili więc do łódki, wszyscy z wody do tej samej łódki wsiedli a na pobliskiej łasze piachu każdy mógł sobie strzelić pamiątkową fotkę z anakondą wokół szyi. Hmm, fajnie jest zobaczyć anakondę z bliska, ale czy trzeba aż tak męczyć i stresować zwierzaka?
Trochę mniej inwazyjne było zaganianie mrówkojada. Obyło się bez ran, ale mrówkojad okazał się sprytniejszy niż anakonda i zamiast wybiec na drogę, gdzie w pogotowiu czekały aparaty pobiegł w krzaki i tyle go było widać.
Jadąc na sawannę, gdzie ludzi podobno brak, za to zwierząt jest bez liku, spodziewaliśmy się błogiego spokoju i ciszy. Tymczasem pół nocy brzęczał nam generator, a bladym świtem przyjmująca nas rodzinka wydzierała się w niebogłosy. Wróciliśmy wymęczeni i z ulgą spędziliśmy znacznie cichsze święta w mieście. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie przykry incydent pierwszego wieczoru. Jednemu chłopakowi zniknęło z domku 800 dolarów. W Wenezueli nie wypłaca się pieniędzy z bankomatu, tylko wymienia się dolary po czarnorynkowym kursie, stąd taka kwota przy świeżo przybyłym do Wenezueli turyście to nic dziwnego. Dziwne natomiast było to, że na pustkowiu, gdzie krąg podejrzanych ogranicza się do turystów i przewodników (wszyscy jedli w tym czasie kolację), rodzinki, która kolację w tym czasie przygotowywała i podawała, i dwóch pracowników, którzy nie wiadomo co w tym czasie robili, nie można było zrobić nic żeby te pieniądze znaleźć. Policji zawiadomić nie można, bo jak dowiedzą się, że tu jesteśmy to sami nas w drodze powrotnej okradną. Obudzony właściciel na nasze wyraźne żądanie niby sprawdził pracowników ograniczając się jednak do kieszeni i torby z ciuchami. Przewodnicy jak usłyszeli, że chłopak ma ubezpieczenie uznali sprawę za załatwioną. Tylko dwójka polskich detektywów do końca nie dawała za wygraną i niestety za późno wydedukowała, że był jeszcze jeden podejrzany. Na kolację trochę później przyszedł kierowca. Całą drogę gburowaty i nieuprzejmy nagle dosiadł do stołu jakiś szczęśliwy. W drodze powrotnej nie jadł obiadu bo musiał pieniądze od znajomego odebrać. Ha! Czyli od razu wymienił dolary! A do tego skąd u kierowcy najnowszy głuptafon, kamera GoPro, aparat na zębach i sporo innych gadżetów? Wszystko niczym na ostatnich stronach kryminału zaczęło składać się w całość. Niestety to było życie, nie książka i sprawiedliwości nie stało się zadość.
Tysiące kilometrów, kilka sklejeń, kilka szyć... Czas na nowe klapiszony. |
To musi być ciekawe połączenie smaków - czoch z ananasem. |
Postanowiliśmy trochę urozmaicić sobie pobyt w Wenezueli i ruszyliśmy na zorganizowany wypoczynek. |
Aby znaleźć się na sawannie najpierw trzeba pokonać Andy. |
Na wysokości 3650 m n.p.m. znajduje się Parque Sierra Nevada. |
Można sobie bryknąć... |
... albo zajrzeć pod maskę i policzyć mechaniczne kuce. W Wenezueli benzyna jest praktycznie za darmo, więc takie smoki to widok powszechny. |
Laguna Mucubají |
Tama Santo Domingo |
Kremowo-truskawkowe szaleństwo. |
Mijamy kolejny ekosystem |
Czas na obiad |
Obżarstwo |
Bananowo |
Arbuzowo |
W drodze dopadł nas zachód słońca i na miejsce dotarliśmy już bez widoków. |
Za to o poranku przywitały nas kajmany. |
Atrakcja nr 1 to rejs łódką po rzece. |
Suszy zęby |
Iguana na plaży |
Los Llanos |
Los Llanos |
Pocharatana kapibara |
Były też delfiny rzeczne. |
Los Llanos |
Los Llanos |
Czas na kąpiel |
Przewodnicy zostawili nas na wysepce a sami popędzili gdzieś w zarośla. |
Wrócili z prehistorycznym żółwiem. |
I do tego uśmiechniętym od skorupy do skorupy. |
Czas na główną atrakcję! |
Anakonda capnęła naszą przewodniczkę. |
Trochę wymęczyli zwierzaka. |
Ten okaz miał około 4 metrów. Anakondy to dusiciele i potrafią połknąć sporego zwierzaka. |
Mogą urosnąć nawet do 8 metrów i ważyć 250 kg. |
Anakonda potrafi pływać z szybkością 20 km/godz. i trwać w zanurzeniu 20 minut. Wracaj do domu... |
Na popołudniowym safari trafiliśmy na mniejszego dusiciela. |
Na polowaniu |
W oczekiwaniu na padlinę |
Ibisy na pastwisku |
Kapibary |
Los Llanos |
Los Llanos |
Los Llanos |
Los Llanos |
Los Llanos |
Jedyne "udane" zdjęcie uciekającego mrókowajada. |
Łodzie podwodne o poranku |
Kokosowo nad naszymi głowami. |
Tu zwierzęta żyją w zgodzie. |
Trafiliśmy na ważenie świń. Bardziej wyglądają na dziki. |
Konno przez sawannę. |
Kłusem przed siebie |
Zabawa w piaskownicy |
Los Llanos |
Rodzinka w komplecie |
Przeprawa przez rzekę |
Jadłodajnia |
Gigantyczne muszle. Mieszkańców nie spotkaliśmy. |
Ruszyliśmy na łowy |
Nietypowe zacięcie. Pirania dostała hakiem w oko. |
Los Llanos |
Najlepiej obserwowało nam się kajmany z pobliskiego mostku. |
Los Llanos |
Nic tylko wskoczyć i rozpocząc przejażdżkę. |
Przed pojedynkiem |
Efekty połowu. Na kolację dla każego była pirania. W smaku zupełnie przeciętna, za to z nieprzeciętną ilością ości. |
Los Llanos |
Los Llanos |
Chleb z szynką (pan con jamon), czyli święta czas zacząć! |
Garść praktyczna: > z Mieridy do Los Llanos jest około 500 km; można nocować w gospodarstwach i zorganizować atrakcje na miejscu (potrzebny własny transport); > 4 dniowy wyjazd z biurem podróży to koszt 12000 BsF (czyli około 75$/os.); > krata piwa u sąsiadki za mostem 800 BsF (ok. 5$). |