2-3 marzec 2015 roku (935-936 dzień)
... czyli ruiny, cwaniaczki i polska plebania
O ile pierwsza przejażdżka autobusem całkiem sprawnie nam poszła dojazd do Flores, skąd chcemy się udać do majańskich ruin Tikal, już nam się wlecze. Do tego trafiamy na cwaniaków. Dowożą wszystkich o niecały kilometr od celu i każą zmieniać autobus. Pytamy po co skoro za 2 minuty będą na miejscu. Główny cwaniaczek udaje, że ma chore gardło i nie może głośno mówić. Charczy coś obrzydliwie i to ma chyba wzruszyć turystów i powstrzymać przed zadawaniem pytań. Nas nie urzekła jego historia i burzymy się, że marnują nasz czas. Głupio robimy, że kłócimy się po hiszpańsku, bo okazuje się, że w tej akurat grupie ludzie po hiszpańsku nie mówią. Cwaniaczek po hiszpańsku nas obraża, a następnie przerzuca się na angielski i płaczliwym charczeniem skarży się jacy to z nas źli ludzie, a on taki biedny i chory. Po jakiemu by nie mówił jesteśmy jedynymi, którym to przeszkadza. Reszta posłusznie przerzuca bagaże, biegnie do bankomatu z asystą cwaniaczka, bo udzielił właśnie porady, że na wyspie bankomatu może nie być i jak gdyby nigdy nic wsiada do drugiego autobusu. I to jest jedna z tych rzeczy, której nie nauczyliśmy się w podróży. Nie wiem czy to turystyczne zen, wyższy poziom olewki czy też zupełne niezorientowanie, ale my jakoś nie potrafimy być obojętni gdy ktoś nas naciąga, oszukuje i robi z nas głupków. A czasami chcielibyśmy tak umieć. Nawet nie drgnąć w reakcji. Zlekceważyć, wzruszyć ramionami i zachować spokój. To pewnie trochę wina motorów, które skutecznie chroniły nas przed wieloma takimi sytuacjami. Może w następnej podróży się nauczymy.
W końcu dowożą nas na wyspę, a że ma ona jakiś kilometr średnicy wyskakujemy na pierwszym przystanku, żeby uniknąć dalszego ciągania i naciągania. Wieczorkiem wyskakujemy na ląd na zakupy spotykając popijającego piwko kierowcę, który rzekomo miał jechać z powrotem do Lanquin i dlatego zmiana autobusów była konieczna.
A w sklepie przy awokado głośno zastanawiamy się czy to na sztuki czy na libry a tu po polsku ktoś nam z boku podpowiada, że na libry. Okazało się, że to ksiądz Wiesław, proboszcz tutejszej parafii. Zaprasza nas na następny dzień na kawkę. Przed kawką trzeba jednak zwiedzić to po co głównie w te okolice przyjechaliśmy, czyli Tikal.
Tikal to faktycznie imponujące ruiny. Ogromny teren, mnóstwo świątyń. Z reguły jednak podoba się bardziej to co widzimy jako pierwsze i co do czego nie mamy żadnych oczekiwań (no chyba , że mówimy o piosenkach „No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę”, prawda?). Oczywiście to dotyczy tylko samopoczucia, a nie tego jakie te ruiny faktycznie są. Gdybyśmy Tikal zobaczyli jako pierwsze prawdopodobnie mniejsze wrażenie zrobiłoby na nas Copan.
No to lecimy na proszoną kawkę. Kupujemy słodkie bułeczki i ruszamy na plebanię. Fajnie się gada, a potem jeszcze ksiądz oferuje nam podwózkę na bazarek. Gadało się może i po polsku, ale po kilku latach w Gwatemali ksiądz Wiesław prowadzi już zdecydowanie po latynosku.
Flores i Tikal to znowu krótki przystanek. Wieczorem zaliczamy jeszcze trochę gwatemalskich smakołyków i z rana ruszamy do Czarnej D… Wróć! … do Niebieskiej Dziury.
Oswajamy się z podróżowaniem turystycznym szlakiem. |
Flores - stare miasto usytuowane jest na wyspie nad jeziorem Peten Itza. |
Zachód słońca to punkt obowiązkowy. W czasach prekolumbijskich na wyspie znajdowało się miasto Majów - Nojpetén. |
Szykujemy się na poranny spacer po Tikál. |
Wybraliśmy opcję wczesnoporanną bo nie zamierzaliśmy płacić podwójnie za oglądanie wschodu słońca. |
Krokodyle śmieci nie jedzą! |
Tikál to jedno z najważniejszych miast Majów. |
Awokado czy papugi? |
Nasz przewodnik to prawdziwy szołmen - tu drażnił się z tarantulą. |
Wśród parawanów fikusa. |
Ukryte w dżungli ruiny zostały odkryte dopiero pod koniec XVII wieku. A w niewyjaśnionych okolicznościach Tikál zostało opuszczone w IX wieku. |
W 1979 roku Tikál zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. |
Przechadzając się po piramidzie schodkowej. |
Tikál |
Ruchomy orzeszek ziemny. |
W cztery oczy z robalem. |
Las deszczowy ukrywa kilka świątyń. |
Wykopaliska archeologiczne rozpoczęto już XIX wieku. Badania pozwoliły na odkrycie sześciu wysokich piramid schodkowych z wzniesionymi na nich świątyniami i innych grup budowli połączonych ze sobą drogami procesyjnymi. |
Świątynia Wielkiego Jaguara - 46 metrów. |
Ogromna maska w Świątyni 33. |
Oderwaliśmy się od grupy coby pozwiedzać po swojemu. |
Tikál |
Wielki Plac |
Tikál |
Ostronosy zadzierają kity. |
Tikál |
Odważna turystka z Bolandy! |
Wspinaczka na Templo de las Mascaras (II). |
Ze świątynią Wielkiego Jaguara w tle. |
Tikál |
Acropolis Norte |
Tikál |
Ukryta wśród lasu tropikalnego Świątynia V. |
Świątynia V |
Tikál |
Mundo Perdido i Świątynia Wielkiego Kapłana. |
Gdzieniegdzie wystają świątynie. |
Widok ze Świątyni Dwugłowego Węża (IV). To najwyższa budowla w Tikal - 65 metrów. |
To pierwszy raz kiedy widzieliśmy czepiaki. Małpy te charakteryzują się smukłą sylwetką przystosowaną do szybkiego przemieszczania się pomiędzy konarami drzew. Wykorzystują również długi, chwytny ogon do przytrzymywania się gałęzi. |
Bułki jeszcze gorące, prosto z piekarni, więc ruszamy na plebanię. |
U księdza Wiesława w gościnie! Pozdrawiamy serdecznie! |
Z wizytą w Santa Elena. |
Wszędzie pięknie wyglądające torty. Niestety smak pozostawia sporo do życzenia. |
Nad jeziorem Peten Itza. |
Nad jeziorem Peten Itza. |
Nad jeziorem Peten Itza. |
Droga na wyspę Flores. |
Most łączący Flores z Santa Elena. |
Garść praktyczna: > Tikál - wejście na wschód słońca 300 QZL, później 150 QZL, przewodnik i transport 100 QZL; > Hotel Aurora - pokój 2os./łazienka/wifi/TV - 125 QZL. |
28 luty – 1 marzec 2015 roku (933-934 dzień)
... czyli szaleństwa w tropikalnym lesie
Coraz bardziej nam się ta Gwatemala podoba mimo, że od tej chwili przyjdzie nam korzystać z publicznych środków transportu. Oczywiście przypomniało nam się, że godziny podróży są zawsze zaniżone, autobus przyjeżdża spóźniony, a postoje są w miejscach gdzie nie ma niczego porządnego do zjedzenia. Do Semuc Champey docieramy w nocy. Współpasażerki w busie uświadamiają nas, że tuż przy wejściu do parku jest fajna miejscówka do spania. W dodatku okazuje się, że wysyłają darmowy transport po turystów do Lanquin, gdzie trasę kończy autobus. Chociaż ciemno i niewiele widać to pierwszy moment, kiedy zatęskniliśmy za motorami. Droga kręta, pod górę, może nawet jakaś wywrotka by się wydarzyła, ale to trasa jakie lubimy. Oj, smutno, smutno.
Na miejscu mamy mały problem z noclegiem bo nie ma za bardzo miejsc. Zostały tylko drogie domki z łazienką, a my nie zrobiliśmy żadnej rezerwacji. Dziewczyny rezerwację zrobiły, ale jakoś nie dotarła do kogo trzeba, więc one, i przy okazji my, w ramach rekompensaty dostajemy super domek w niższej cenie. Miejsce okazuje się rzeczywiście bardzo przyjemne. Natura, w nocy wyłączają generator, całkiem dobre jedzenie.
Kolejnego dnia fundujemy sobie zestaw atrakcji. Z góry płacimy za wejścia do parku, jaskini, decydujemy się na tubing, którego nigdy nie próbowaliśmy, a pensjonat dorzuca jeszcze przewodnika w cenie. Dzień zaczął się mgliście i deszczowo, więc początkowo widoku nie było. Chmury rozstąpiły się jednak na tyle by ujrzeć przepiękne wapienne tarasy z turkusową wodą. Najfajniej było jednak na dole, gdzie można sobie popływać w orzeźwiającej wodzie. Było to też jeden z nielicznych wypadków, kiedy obecność przewodnika okazała się atutem. Zebrał chętnych i zaprowadził nas do Jaskini Miłości. W tym celu trzeba było przespacerować się w dół i skoczyć do wody z kilku tarasów. Wejście do jaskini jest ukryte bo trzeba zanurzyć się i wpłynąć pod jeden z tarasów. Jest tam wąska przestrzeń między wodą a skała, gdzie akurat mieści się głowa. Miejscami głowa się nie mieści i trzeba ją schować pod wodę. Domyślamy się, że pod wodą idzie się tylko kawałeczek, ale zawsze jest ta nutka niepewności czy oby na pewno.
A po obiedzie poszliśmy do jaskini. Tam wchodzi się już z innym przewodnikiem i ze świeczką. Zdjęć ze środka nie ma bo nasz aparat wody nie lubi. To jedno z takich miejsc, gdzie wiesz, że gdyby znajdowało się w Europie wyposażono by wszystkich w kaski, kapoki, pianki i buty, a nad wszystkim czuwałoby kilku przewodników. Tutaj wchodzi się z młodymi chłopaczkami, trzeba przepływać ze świeczką w ręku, wdrapywać się po linach i drabinkach i skakać wąską szczeliną do wody. Zabawa przednia. Jakoś nam jednak umknęło, że warto do jaskini założyć chociaż skarpetki. Cała grupa wlazła tam po prostu w adidasach. My za to poobdzieraliśmy sobie bose stopy i tak już skatowane spacerem gliniasto-kamienistą ścieżką. Na końcu jaskini najodważniejsi mogli sobie skoczyć z kilku metrów do małego jeziorka. Zbyt głębokie nie było bo co niektórzy odbili się od dna. W ramach dbałości o bezpieczeństwo nie namawiali przynajmniej do skoków na główkę.
Ostatnia część wycieczki, czyli tubing, to już typowa zapchajdziura. Wsadzili nas do nadmuchanych opon i kazali zamoczyć tyłki w lodowatej wodzie. Ponieważ pod koniec spływu rzeka zaczyna być bardziej wzburzona kazali nam trzymać się za nogi i takim pociągiem spływać w dół rzeki. Prowadzący nie zawsze dobrze pokierował wycieczką dzięki czemu dodatkową atrakcją było tarcie tyłkiem po skałach. Tej atrakcji bliżej doświadczył Krzysiek.
Jakby naszym bosym stopom było mało z tubingu trzeba wrócić na piechotę znowu gliniasto-kamienistą ścieżką. W klapkach nogi zostawały w błocie, a po wyciągnięciu ważyły kilka kilogramów więcej, a bez klapek każdy krok to dodatkowa porcja akupunktury. Krzyśkowe klapy w tych właśnie okolicznościach przyrody postanowiły dokonać żywota. Pełen atrakcji dzień zakończyliśmy dość pospolicie czyli kolacją.
Komu? Komu? Bo jadę do domu! |
Gdzie się podziały nasze ścigacze? |
To co najsmaczniejsze w Ameryce Środkowej. Przycupniemy i poczekamy aż dojrzeje. |
Trafiliśmy do raju. |
Małoletni samobójcy. |
Kakaowy szał. |
Semuc Champey |
Gdzie rzeka ukryta jest w górach tam i my. |
Gdzieś w lesie tropikalnym ukrywają się tarasy wapienne. |
Pogoda nie rozpieszcza. |
Naturalne baseny nad rzeką Cahabón. |
Na chwilę rozstąpiła się mgła. |
Semuc Champey |
Kosmita |
Semuc Champey |
Czas na kąpiel. |
Aparat zostaje na brzegu a my do wody! |
Słoneczny patrol? |
Turkusowa woda to idealne warunki na pluskanko. |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Gdzieś w pobliżu wpływaliśmy do jaskini miłości. |
Semuc Champey |
Znowu kakao. |
Rzeczka u stóp naszego domku. |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Garść praktyczna: > Hostal El Portal de Champey - tuż przy wejściu do Semuc Champey od 100 QZL za os.; restauracja na miejscu; transfer darmowy z Lanquin; > na miejscu można zorganizować wszystkie atrakcje (z przewodnikiem): jaskinie, wejście do Semuc, tubing - 150 QZL za os. za wszystko. |
21-27 luty 2015 roku (926-932 dzień)
… czyli ostatnia przejażdżka wśród wulkanów
Trzeba sobie zrobić przerwę od interesów i po raz ostatni zasiąść na naszych maszynach. Robimy sobie krótki weekend za miastem – w końcu szukanie kupca to prawie jak praca na etacie. Wyjazd krótki ale owocny we wrażenia jakich dawno nie mieliśmy. Zaczynamy od Jeziora Atitlan wokół którego położonych jest kilkanaście wioseczek. Wioseczki zdają się być tematyczne. Jedne bardziej turystyczne, inne mniej. Ponieważ znowu nie zadaliśmy sobie trudu poczytania gdzie warto się udać trochę przypadkiem trafiamy do wioski miłośników New Age. Można tu pomedytować, obłożyć się magicznymi kamieniami, aurę oczyścić. My ograniczyliśmy się do browarków w litrowych butlach i spożycia ich na jedynym publicznym pomoście, do którego co chwilę przypływały łódki, a wsiadający i wysiadający pasażerowie co i raz trącali nas tam i ówdzie.
Nad Atitlan na pewno można znaleźć fajne miejsce i coś dla siebie. Zrelaksować się, hiszpańskiego pouczyć czy poimprezować. Nam się jednak trochę spieszyło, więc nie daliśmy za bardzo temu pięknemu jezioru szansy.
Za to druga część wycieczki spowodowała, że uwierzyliśmy, że jeszcze nie jesteśmy straceni, że jeszcze coś może zachwycić nas tak, że uśmiech przez długi czas nie schodził nam z pysków (ostatnio opcja „zniechęcona maruda” włączała nam się dość często). Mowa o wulkanie Acatenango, z którego można poobserwować położony nieopodal Volcan de Fuego, który cały czas eksploduje wypuszczając kłęby popiołu. Optymistycznie wymyśliliśmy, że wybierzemy się tam w nocy, żeby obejrzeć wschód słońca. Dojechaliśmy do wioseczki La Soledad pod wulkanem. Tam wynajęliśmy lokalnego przewodnika i u jego rodzinki załatwiliśmy sobie nocleg (przy okazji dziękujemy Magdzie i Michałowi z www.pelikanochomik.com za podpowiedzi, szczególnie co do czapek:) ). Świetnie trafiliśmy bo akurat w niedzielę gospodyni przyrządzała jedzenie dla wioski. Objedliśmy się pysznościami za grosiki, a że o północy mieliśmy wyruszyć, poszliśmy wcześnie spać.
Nawet w nocy mieliśmy przepiękne widoki na rozświetlone w dole wioski. Wspinaczka na ten wulkan to jednak nie niedzielny spacer. Trochę ostatnio odzwyczailiśmy się od wysokości. W dodatku było tak przeraźliwie zimno, że nie czułam rąk i nóg. To wszystko razem sprawiło, że dopadł mnie kryzys jak nigdy. Szłam i płakałam, że mi zimno i że po co ja to robię i dlaczego nie ma jeszcze krateru, a miał być już za tymi kamieniami. Coś takiego jeszcze mnie nie spotkało. Oprzytomniałam trochę jak zobojętniała potknęłam się i zsunęłam po zboczu. Na szczęście chłopaki złapali mnie za kaptur bo chyba z powrotem już bym nie weszła. Luis, nasz przewodnik, nazbierał po drodze drewna i motywował nas kawą, którą mieliśmy wypić na górze. W końcu dotarliśmy. Wiało straszliwie, co z brakiem tlenu skutecznie uniemożliwiło rozpalenie ogniska. Nici z kawy i ogrzania się. Do wschodu słońca jeszcze trochę czasu więc czekaliśmy od mniej wietrznej strony. W końcu zaczęło się i to był najpiękniejszy widok od bardzo, bardzo dawna. Różowo-fioletowe światło, stożkowy Wulkan Wody i pierzyna z chmur, a potem pierwsze promienie słońca. Coś niesamowitego. Zdjęcia nawet w połowie nie oddały tego piękna, tym bardziej, że od zimna bateria postanowiła poudawać w tym właśnie momencie, że się wyczerpała. Strasznie chciało mi się śmiać z mojego wcześniejszego kryzysu bo widok wynagrodził mi cały wysiłek i każdy zmarznięty na kość palec. Obeszliśmy jeszcze krater i w końcu roześmiani od ucha do ucha zeszliśmy na dół podziwiając to co w nocy było niewidoczne. Zejście okazało się bardziej zjazdem bo nasze starte buty w ogóle nie trzymały nas na piachu i wulkanowym żużelku. Jeszcze tego samego dnia zmęczeni i czarni od popiołu wróciliśmy do Antigua.
Pierwsze podejście do sprzedaży było, odpoczynek po tejże próbie też, więc nadszedł czas, żeby na poważnie zająć się sprzedażą. Gwatemala to ostanie miejsce, żeby to zrobić. W Belize wbijają podobno motor do paszportu, a w Meksyku trzeba zapłacić 400 dolarów depozytu. Zainteresowanych niby jest sporo. Wydzwaniali do nas nawet w czasie wolnym od pracy, zaczepiali widząc przyklejone do motocykli ogłoszenia. Ciągle jednak nie chciał się pojawić upragniony turysta, który zabrałby nasze dzieciątka w powrotną podróż do domu. Nie pozostało nam nic innego jak sprzedać motor taniej Gwatemalczykowi. Ci natomiast choć bardzo entuzjastyczni opanowywali się trochę, gdy dochodziło do płacenia. W końcu, gdy pan określający się bardzo poważnym biznesmenem nie przyjechał na umówioną godzinę, zdecydowaliśmy się na Carlosa, czyli pierwszą osobę, z którą w ogóle rozmawialiśmy o cenie. Wtedy wspominał, że mógłby wziąć jeden motor, a potem, że dwa ale dużo taniej. Zajrzeliśmy do niego jeszcze raz i dopiero wtedy dopatrzył się, że to 150-ki a nie jakieś marne 125-ki. Ponegocjowaliśmy jeszcze cenę, dorzuciliśmy kaski, wzięliśmy zaliczkę i zostawiliśmy Negro jako zabezpieczenie. Prawie już świętujący odbieramy telefon, że Carlos nie będzie miał na rano reszty pieniędzy, że będą dopiero pojutrze. Negro w jasyrze, czyżbyśmy opylili motor za zaliczkę? Nie, no przecież wszystkie dokumenty są u nas. Bank na szczęście wypłacił pieniądze po południu. Biegniemy do prawnika, a ten robi problemy (oj, ci prawnicy). Nie chce sporządzić umowy i odsyła nas do urzędu celnego. Zaczynamy się bać, że będziemy musieli porzucić gdzieś motory. Z samego rana ruszamy jednak do Gwatemali do agencji celnej, tam podpisujemy jeden papierek, Carlos wręcza nam kasę i nawet odwozi nas pod hotel, żeby ktoś nas po drodze nie napadł. Oczywiście w ostatnim momencie lekko zmieszany stwierdził, że on nie chce kupić motorów na siebie, żeby nie płacić za rejestrację, więc jakbyśmy tak in blanco podpisali. Absolutnie się nie zgadzamy. W końcu podpisujemy dokument z miejscem na nazwisko nowego kupca. Do tej pory nie wiemy kto ostatecznie kupił nasze motory. Nie wiemy też czy możemy wrócić do Gwatemali czy też każą płacić nam cło. Dla bezpieczeństwa przez jakiś czas po prostu nie będziemy tam jeździć.
Po tych wszystkich perypetiach poczuliśmy nawet ulgę. Szybko jednak zatęsknimy do niezależności i swobody jaką dawały nam motocykle. Jest jednak plan, żeby ku chwale dzielnych maszyn pieniądze ze sprzedaży dobrze wydać. A na pamiątkę zostawiliśmy sobie blachy.
Na chwilę opuszczamy Antigua. Na obiedzie przy ratuszu w Sololá. |
Wolny weekend czas zacząć. Pierwszy widok na Jezioro Atitlan. |
A tu już na łódce w stronę jednej z nadjeziornych wiosek. Ta strona trochę mniej urocza. |
Ruszamy w nieznane. |
Nasz kapitan! |
Architekt krajobrazu dał trochę ciała z tymi wieżowcami. |
Taki styl bardziej pasuje do okolicy. |
Nawet w czasie wolnego weekendu dręczą nas telefonami. Po takim czasie nieużywania telefonu to dość męczące zajęcie, szczególnie, że oferty nas nie zachwycają. |
Santa Cruz |
Santa Cruz |
Zdecydowaliśmy się zostać w San Marcos La Laguna. |
San Marcos |
Lądujemy w wiosce dla miłośników New Age. |
Kolega był chyba na jakimś obrzędzie szamańskim sądząc po makijażu. |
Jezioro Atitlan |
Wieczorem mieszkanki wioski wystawiały małe kramiki z pysznym jedzeniem. |
A po kolacji na trawienie... |
Duch na pomoście. |
Takiego zdjęcia nie może zabraknąć w relacji znad Jeziora Atitlan. Pomosty to znak rozpoznawczy tego miejsca. |
Romantyczny wioślarz o wschodzie słońca. |
Powiosłował w siną dal. |
A my ruszyliśmy na targ w Chichicastenango. |
Świeże mięsko. |
Najbardziej urokliwe miejsce. Kościół znajduje się na terenie targowiska i trafiliśmy tu akurat w środę popielcową. Klimat kojarzył nam się bardziej z hinduskimi świątyniami niż z katolickim kościołem. |
Z mamunią na wycieczce. |
Wszędzie czuć było kadzidło, w kościele panował półmrok. Niesamowite wrażenie. |
A tu panowie w spódniczkach zbierają na tacę. |
To chyba najlepszy handlarz w miasteczku. Dziewczyny ustawiały się do niego w kolejce. |
Środa popielcowa po gwatemalsku. |
Zajrzeliśmy tu dla wnętrz. Wycieczki przyjeżdżają tu na wypasiony obiad. |
No co, w czachę mi grzeje na słońcu! |
Jedziemy do La Soledad, by stamtąd wspiąć się na wulkan Acatenango. |
Zamieszkujemy z rodzinką naszego przewodnika. Motory trzeba było częściowo znieść dróżką po lewej. |
W nocy ruszamy z Luisem. |
A wieczorkiem robimy sobie spacer po wiosce. |
Dzieciaki zawsze zainteresowane przybyszami. |
Na granicy chmur. |
Nie mogliśmy się połapać które dzieciątko jest czyje. W każdym razie wszystkie z rodziny Luisa. |
Zachód słońca. |
Wyruszamy o północy. |
Są znaki, może jakoś trafimy. |
Niesamowity widok na rozświetlone wioski. |
Czekamy na wchód słońca. To jest właśnie moment kiedy zawiódł aparat, ale zdjęcia i tak nie oddałyby bajkowego widoku. |
Wulkan Ognia. Coraz buchał popiołem niestety z uwagi na silny wiatr wszystko od razu leciało na boczek. |
To po to wspinaliśmy sie tu po ciemku. |
Było ciężko i potwornie zimno (największą marudą na wycieczce została Sława), ale widok wynagrodził wszystko. Wdrapaliśmy się w końcu na 3976 m n.p.m. Mordy jeszcze długo nam się uśmiechały. |
Obchodzimy jeszcze krater... |
... z każdej strony. |
Jeszcze jeden rzut oka na Fuego i... |
... zamaskowani turyści z Bolandy powoli ruszają na dół. |
Dopiero na cieniu widać, że wulkan ma idealny stożkowy kształt. |
W kraterze można też sobie zanocować. |
Na wulkanie Acatenango. |
Po grząskim żużlu ruszamy w dół. |
Widoki w drodze powrotnej też piękne. |
Wulkan Wody |
Drzewa dopadła jakaś choroba. Dorwały się do nich miejscowe korniki. |
Wróciliśmy do Antigua. |
Tylko chwilę nas nie było, a tu rozróba. Popisowa akcja policji. Z lokalu wyprowadzono skutego rzezimieszka. Nie wiemy co przeskrobał, ale chyba coś poważniejszego niż odmowa zapłaty za piwo. |
Przez tyle kilometrów Negro wiózł tyłek Cristobala i czasami Sławy. |
Płacz i zgrzytanie zębami. Nie chcemy się rozstawać. |
A tu dzięki skomplikowanym matematycznym rachunkom można policzyć przez ile kilometrów Negro wiózł nas oboje. Z takim wynikiem zakończył przygodę Rojo. |
Jeszcze ostatnia kawka i ciasteczko w naszej ulubionej piekarni. |
Trochę jeszcze pozwiedzaliśmy przed wyjazdem. |
Antigua skrywa wiele tajemnic. |
Antigua |
W naszym hostelowym ogródku. |
Z wizytą w ekskluzywnym hotelu. |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Papuga joginka. Dla oklasków robiła fikołki. |
Te okazu już mniej zwariowane. |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
W ruinach katedry można przyrzec sobie różne rzeczy, że aż do śmierci itd. |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Antigua |
W domu Carlosa. Ruszamy do stolicy załatwić formalności. |
Rojo i Negro już tu zostaną. Carlos jeszcze nie został właścicielem, a już się ogłosił, że sprzeda. Co więcej okazało się, że bez papierów jeździł sobie po mieście. |
A oto i tymczasowy właściciel naszych maszyn. Do tej pory nie wiemy kto je ostatecznie kupił. |
Z właścicielką Hostelu El Viajero. Bardzo fajnie nam się tu mieszkało przez prawie dwa tygodnie. |
Na otarcie łez - za tyle opchnęliśmy Rojo i Negro. |
Nie ma co płakać. Opijamy sprzedaż. To jednak jeszcze nie koniec. W ostatnich tygodniach wycieczki zamienimy się w plecakowców. To dopiero trudna przemiana. |
Garść praktyczna: > La Soledad - Wulkan Acatenango z przewodnikiem i noclegiem 200 QZL /2 os.; > San Marcos - pokój dwuosobowy do wspólnej łazienki 100 QZL. |
16-20 luty 2015 roku (921-925 dzień)
... czyli szukając nowego domku dla rumaków znajdujemy swoje miejsce na ziemi
Przez Amerykę Środkową mkniemy dość szybko. Nadszedł jednak czas, żeby przystanąć. Cel tego przystanku dość jednak smutny bo pora sprzedać motory. Żeby jednak umilić sobie to co niemiłe wybieramy całkiem przyjemne miasteczko Antigua. Często dostajemy pytanie czy było na drodze takie miejsce gdzie chcielibyśmy zamieszkać. Nie wiemy czy to dlatego, że w Antigua zostaliśmy dość długo, czy że łączy w sobie elementy europejskie ze swojskim gwatemalskim folklorem, ale jakoś podpasował nam tutejszy klimat. W ogóle Gwatemala nam się podoba. Można by ją nazwać Boliwią Ameryki Środkowej. Jest trochę ubranych oryginalnie Indianek, są targi ze swojskim jadełkiem. Do tego aura w naszym guście. Mimo smutnej misji do wykonania trochę tu odżywamy bo ostatnio jakoś mało nas zachwycało. Szybciutko znajdujemy też piekarnię z dobrą kawą (tym razem lokalną) i pod koniec pobytu to już nawet wiedzieliśmy, która pani lepiej parzy, a panie uśmiechały się na nasz widok.
Antigua wydawała się idealnym miejscem na sprzedaż motorów. Wielu turystów przyjeżdża tu uczyć się hiszpańskiego. Poza tym często od Gwatemali zaczynają dalszą podróż na południe. Ufni w sukces rozwieszamy ogłoszenia w hostelach, knajpach i szkołach językowych. Robota dość łatwa, bo miasto to regularna szachownica. Jednego dnia obskakujemy je wzdłuż, a kolejnego wszerz. Cisza. Nikt nie dzwoni. Ludzie jednak bardzo pomocni. W wypożyczalni motorów oferują pomoc w poszukiwaniu chętnych turystów, nawet konkurencyjne ogłoszenie pozwalają powiesić. W celach orientacyjnych zaglądamy do handlarza używanymi motorami. Chętny jest, ale daje za mało. Gwatemalczycy, żeby zarejestrować motor muszą niestety zapłacić cło i trochę się pogimnastykować z urzędami. Handlarz dodatkowo musi jeszcze na nich zarobić. Przyklejamy jeszcze ogłoszenia na motory i zaczynają się telefony i zatrzymywanie na ulicy. Chętnych jest wielu, ale niestety nie turystów. Powoli oswajamy się z myślą, że nie zrobimy interesu życia, ale nie poddamy się bez walki. Naszym rumakom należy się godny właściciel. W końcu się zmęczyliśmy. Przypomniało nam się jak męczący jest ciągle dzwoniący telefon, który trzeba wszędzie ze sobą ciągać. Pakujemy manatki i robimy sobie długi weekend za miastem.
Przywitał nas wybuch! Oj chyba musimy go pewnego dnia zobaczyć z bliska :) |
Pozostałości po trzęsieniu ziemi. W 1773 roku w wyniku tej katastrofy została zniszczona duża część miasta. |
Plaza Mayor - warto zerknąć na oryginalną fontannę. |
Gdzieś przy dworcu autobusowym. |
Pierwszego dnia było trochę dymu w pobliżu ale niebo było bezchmurne. W oddali Volcán de Agua ("wulkan wody", wysokość 3766 m n.p.m.) |
Nocą przy ratuszu. |
Ogromne instalacje czekają na drogę krzyżową. |
A na targu świętowanie zakończenia karnawału. Było tarzanie się w mące... |
... po uprzednim nabiciu jajka na głowę! |
W naszym uroczym apartamencie urządziliśmy sobie biuro infolinii sprzedaży rumaków. Telemarketer przy pracy: "Motor tanio puszczę, moootor!". |
To kolejne miejsce na naszej trasie z listy światowego dziedzictwa UNESCO (1979 rok). |
W XVI wieku konkwistadorzy nadali miastu nazwę La Muy Noble y Muy Leal Ciudad de Santiago de los Caballeros de Guatemala, czyli "Najbardziej Zaszczytne i Najwierniejsze Miasto Świętego Jakuba od Rycerzy Gwatemali". |
Klimat idealny - wysokość około 1600 m n.p.m. |
Gdzieś tu w pobliżu jest szpital. |
Liga rządzi, Liga radzi, Liga nigdy Was nie zdradzi! |
Druty kaktusowe |
Takie widoki lubię najbardziej! |
Nie ładnie tak się zasłaniać przed zdjęciem. |
Tuż przed trzęsieniem ziemi miasto zamieszkiwało blisko 60 tysięcy osób. |
Na jednym z placów. |
Antigua |
Tanque La Unión |
Co za oferta! Nie wahaliśmy się nawet sekundy. |
Można tu znaleźć charakterystyczny dla miast kolonialnych układ ulic - szachownica. |
Plaza Mayor |
Kolejny zniszczony kościół. |
Antigua |
Znak rozpoznawczy miasteczka - Arco del Antiguo Convento. |
Kserujemy ogłoszenia. |
Iglesia La Merced |
W sklepie z pamiątkami |
W sklepie z pamiątkami |
W sklepie z pamiątkami |
A na co ten płyn? |
A na to! |
Wulkan Wody z punktu widokowego La Cruz. |
W okolicznej wiosce testujemy nowe słodkości. |
Kościół w Santa Catarina Bobadilla |
Tradycyjnie przystrojone ołtarze. |
Znowu coś na ząb! Churros i chipsowe banany. |
FBI wyczuło niedozwoloną zawartość cukru. |
W pobliżu Antigua |
Czas przycupnąć - Plazuela San Juan del Obispo |
W fabryce czekolady - trochę nas Marta W. nakręciła na fondue :) |
Klasztor przy kościele San Juan Apóstol |
Klasztor przy kościele San Juan Apóstol |
Oj było po co się zatrzymywać. Kościół wrośnięty w las. |
Czyżby to były nakładki na sedes? |
Nasi tu byli! |
Taka miniaturka pojedzie razem z nami. |
Przy kościele La Merced |
Antigua nocą. Dawno nie czuliśmy się tak bezpiecznie jak tu. |
Koncerty po zmroku. |
No i naturalnie czas na wyżerkę! |
Garść praktyczna: > Hostel El Viajero - 100 QZL 2os./do wspólnej łazienki/wi-fi/kuchnia. |