Witamy na naszej stronie!

Zapraszamy do oglądania i czytania pocztówek wysyłanych przez nas z różnych zakątków świata.

Nowy refluks >>> Rok po powrocie

>>> MAPA <<< >>> KALENDARZ <<<

 Po 961 dniach zakończyła się nasza podróż dookoła świata. 

 

Ekwador, Kolumbia, Wenezuela

Ostatni filmik: 24 > Ekwador, Kolumbia, Wenezuela

 

 

 

Mapa

Zaczęliśmy od odwiedzin znajomych w Finlandii, później była Rosja, Mongolia, Chiny, Indie..., Australia, Nowa Zelandia i Ameryka Południowa, Środkowa i Północna. Obecnie można nas spotkać gdzieś w Warszawie. Zobacz naszą trasę >>>

'Wprawki'

Nasze wspólne podróżowanie zaczęło się od Rumunii. Później była Turcja, Syria i Jordania oraz podróż poślubna na Kretę. Jak chcesz zobaczyć co tam porabialiśmy to zajrzyj tu  »»»

Filmiki

Czasami coś nakręcimy i zmontujemy. Jak dotychczas sylwestrowy hit "Ona tańczy dla mnie" podobał się najbardziej. Oczywiście w podróży 'zawsze' jest problem z wolnym czasem, więc teledyski pojawiają się z lekkim opóźnieniem. Filmiki umieszczamy na You Tube, a linki można znaleźć tu »»»

Księga Gości

Czytanie komentarzy pod zdjęciami i wpisów w księdze gości sprawia nam ogromną frajdę, więc nie krępujcie się! »»»

O nas

Oto co o sobie myślimy, a raczej myśleliśmy, jeszcze przed opuszczeniem ojczyzny i rozpoczęciem naszej podróży dookoła świata. Żona o mężu i mąż o żonie »»»

Kontakt

Wróciliśmy do Warszawy.
  • tel.: +48608853724

29 październik – 2 listopad 2012 (82-86 dzień)

308

 

    Gdyby nie wrodzona skłonność do odwlekania, ten wpis wyglądałby trochę inaczej. Na pewno byłby bardziej entuzjastyczny. Tymczasem powstaje w chwili kiedy nasze oczy nacieszyły się bardziej spektakularnymi widokami niż te, które zaoferowały nam góry Huangshan. Zacznijmy jednak od początku. Z Hangzhou autobusem dotarliśmy do Tunxi, gdzie czekała nas przeprawa z chińskimi urzędnikami i przedłużeniem wizy. Nauczeni doświadczeniem przygotowaliśmy całą papierologię. Rezerwacje lotów, plan podróży, jednym słowem wszystko co tylko mogło nam pomóc w udowodnieniu, że przedłużenie naszego pobytu w Państwie Środka jest konieczne. Bojowo nastawieni wczesnym rankiem ruszyliśmy na posterunek policji. Nie było łatwo, policjant od razu stwierdził, że za wcześnie na wniosek skoro nasze wizy są ważne jeszcze przez 10 dni. Samo przedłużenie nie stanowiło problemu, ale musieliśmy się ostro nagimnastykować, żeby przekonać urzędników, że właśnie teraz i w tym miejscu musimy złożyć wniosek bo jak wrócimy z gór to będzie na to za mało czasu. Na szczęście podrzucaniem kolejnych papierów udało nam się przełamać opór. 

    Chińskie parki narodowe mają jedną podstawową wadę. Za wstęp płaci się jak za zboże. Widoki wynagradzają poniesione koszty, ale po kilku takich atrakcjach łatwo przekroczyć budżet. Początkowo nie możemy się przyzwyczaić do chińskiego sposobu chodzenia po górach. Wszędzie kamienne schody, przewodnicy wydzierający się przez mikrofon i w tłumie krzyczących Chińczyków. Jakoś nijak się to ma do dostojności gór. Chciałoby się w ciszy popodziwiać naturę, ale trudno znaleźć miejsce, do którego nie dobiegałyby hałasy. Część widoków nas omija bo wschodnią część gór spowiła mgła. W końcu udaje nam się znaleźć cichy zakątek i w spokoju oglądamy zachód słońca. 

    Noc postanawiamy spędzić w namiocie. Okazało się, że za drobną opłatą można rozbić namiot na asfaltowym boisku do koszykówki przed hotelem. Nie mogliśmy się tylko dogadać kto te opłaty pobiera, więc po prostu poszliśmy spać. Noc była strasznie zimna (nad ranem mieliśmy szron na namiocie), a my mieliśmy tylko jeden śpiwór. W takich warunkach trochę trudno zasnąć, a gdy już nam się udało, obudzili nas strażnicy, żeby pobrać opłatę. Jakoś przetrwaliśmy noc, zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy na wschód słońca. Słońce jak to słońce, wzeszło jak co rano, ale odrębnym spektaklem okazały się reakcje Chińczyków, którzy przy pierwszym błysku zaczęli krzyczeć, wzdychać i klaskać, co najmniej jakby słońce wschodziło raz na tysiąc lat.  

    Po pokonaniu tysięcy schodów połowa ekipy dorobiła się kontuzji kolana i drogę na dół, w iście emeryckim stylu, pokonała kolejką.

wroc1 wzor dalej1

 

 

309

 Old Street w Huangshan (Tunxi)

 Kolorowy sklep

 

 W pierwszym momencie wyglądał(-a) jak maskotka.

 

 Huangshan (Tunxi)

 

 Z myślą o pasażerach.

 

 Wspinaczka po wybetonowanych schodach.

 

 W drodze na górę

 

 Wszystko zabronione :)

 

 Ciekawe czy budowniczy mostu wziął pod uwagę takie obciążenie?!

 

 Huangshan

 

 Chińska poza w coraz lepszym wykonaniu.

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

 To jednak w Chinach kończy się kula ziemska!

 

 Ijo! Ijo! Ijo! Na pomoc kolanku!

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

Huangshan

 

 W oczekiwaniu na zachód słońca.

 

 Zbudzeni na wschód słońca.

 

 A to faza pośrednia.

 

Huangshan

 

 Wszystkie produkty trzeba wnosić na swoich barkach (lub kupić drogi bilet na kolejkę). Stąd ceny w sklepikach osiągają kolosalne wartości - za wodę płaciliśmy 1000%.

 

Huangshan

 

 Meteorologiczna gała

 

Huangshan

 

 Złota medalistka. Co prawda trzeba samemu sobie takie trofeum kupić ale można je dostać tylko na najwyższym szczycie gór Huangshan. Stromizna! Uznania dla Pani w sile wieku!

 

 A niektórzy złapali leniuszka.

 

 Byli też tacy, którzy z kontuzją zostali zwiezieni z gór.

 

 Droga powrotna kolejką.

 

 Kontuzja okazała się na szczęście niegroźna.

 

Huangshan

 

wroc1 wzor dalej1

 

wzor

 

 
9–14 październik 2012 (62-67 dzień)   Pekin

 15–18 październik 2012 (68-71 dzień)

19 – 22 październik 2012 (72-75 dzień)   

 23 – 25 październik 2012 (76-78 dzień)

26–28 październik 2012 (79-81 dzień) 

 29 październik – 2 listopad 2012 (82-86 dzień)

 3-6 listopad 2012 (87-90 dzień)

 7-8 listopad 2012 roku (91-92 dzień)

9-18 listopad 2012 roku (93-102 dzień)

   19-20 listopad 2012 roku (103-104 dzień)

21-24 listopad 2012 roku (105-108 dzień)
   
wroc1 wzor Dalej

19-20 listopad 2012 roku (103-104 dzień)

532

 

    Jak to leciało? Przyczajony tygrys, ukryty tygrys czy generalnie pasiasty? Już wiem, tym razem skaczący. Pierwsze kroki w Yunnanie kierujemy do wioski Qiaotou skąd można wejść do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Czerwone krwinki chyba nadal się produkują bo jakoś tak szybko i łatwo nam idzie. Szlak nie jest zresztą jakoś specjalnie wymagający mimo, że różne źródła straszą dwudziestoma ośmioma zakrętami. Tuż przed wejściem na ten odcinek trasy jest nawet stoisko z red bullami i neską, a potem okazuje się, że w pół godzinki jest już po bólu. Reszta trasy to już ścieżka dla emerytów, za to widoki znacząco się poprawiają. Pod koniec można jeszcze zejść na dół do samej rzeki po pionowych drabinach zainstalowanych przez tubylców, do miejsca gdzie tytułowy tygrys przeskoczył wąwóz. No i tu odezwało się emeryckie kolano i tylko Krzysiek skorzystał z dodatkowej ścieżki. Tak bardzo spieszył się do ukochanej żony, że drogę w tę i z powrotem pokonał w godzinę z kawałkiem zamiast trzech, o których wszyscy mówili. Ukochana żona wierząca w możliwości swojego męża dała mu dwie godziny i siadła w ustronnym miejscu podziwiając góry. Rezultat był taki, że Krzysiek musiał wszcząć poszukiwania. Pół wsi przejęło się losem rozdzielonych kochanków, więc jak tylko wyłoniłam się zza krzaczków dopadli mnie i doprowadzili do cudownego wpadnięcia sobie w ramiona.

wroc1 wzor dalej1

 

 

 

533

 Rzeka Jinsha

 Śniadanie o wschodzie słońca.

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Trafiliśmy na piękną pogodę i pustki na szlaku. Spotkaliśmy jedynie kilka osób, za to zwierzaków było sporo.

 Profesjonalny kostur trekkingowy.

 Na górze było w miarę płasko, za to dolnym szlakiem afaltowym trzeba było się nakręcić.

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Przedstawiciele najliczniejszej grupy na szlaku (Klub Górski Kozica).

 Na obiad najprawdziwsza z prawdziwych - zupka chińska.

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Wąwóz Skaczącego Tygrysa

 Najprzyjemniejsza część na szlaku. Szybciutko na dół.

 Niesamowity żywioł przy skale skaczącego tygrysa.

 Tytułowy tygrys

 

wroc1 wzor dalej1

 

21-24 listopad 2012 roku (105-108 dzień)

001

 

    Państwo mają relaks (tak jakbyśmy ostatnimi czasy ciężko pracowali). Żegnamy Chiny w tempie spacerowym. Ostatnie kilka dni zostajemy w Lijiang, miasteczku w Yunnanie, znanym z małych, uroczych, uliczek, kanałów i mostków. Do kompletu dochodzą jeszcze dość liczne tłumy zwiedzaczy, ale za to nasz hostel ma wewnętrzny ogród, w którym można się zaszyć z książką czy komputerem. Próbujemy najeść się na zapas i akurat tu jest ku temu wiele możliwości. Turystyczny targ z przekąskami, zupami i wszelaką smażeniną, zwykły targ z zupami za 3,5 złotego i znalezionymi niestety w dniu wyjazdu bułeczkami z sezamem (2,5 złotego za całą torbę).

    Generalnie przejawiamy małą aktywność. Trochę jak pandy – śpimy i przeżuwamy. Dla przyzwoitości jednego dnia wypożyczamy rowery i ruszamy do Shuhe – starego miasta kilka kilometrów od Lijiang. Architektonicznie podobne, ale mniejsze i chyba dzięki temu mniej tłoczne. Na drodze mamy jeszcze Baisha, a tam przyjmuje słynny Doktor Ho. Staruszek po dziewięćdziesiątce, ale ciągle rześki. Przybyłym w celach innych niż lecznicze pokazuje listy i artykuły z gazet na swój temat w co najmniej kilkunastu językach świata, w tym po polsku. Przypadłości wieku nie ominęły jednak i słynnego znachora. Kiedy przyjmował pacjentkę poczekaliśmy chwilę na dworze. Wtedy nas dojrzał i ponownie przywitał, tak jakby nie rozmawiał z nami kilka minut wcześniej. Zdarza się najlepszym.

    Dzień rowerowy i wieczór spędzamy z Flo z Niemiec. Naczytaliśmy się o lokalnej specjalnością jaką jest wino z owoców liczi i wszczęliśmy poszukiwania. Z pomocą dziewczyn z hostelu udało nam się namierzyć trunek. Sprzedawana w małych słoiczkach, 22% ciecz umiliła nam wieczór i rozgrzała przed pójściem spać.

    Pora naprawdę pożegnać się z Chinami. Jeszcze tylko nocny pociąg do Kunming, a stamtąd prosto na lotnisko. No może nie tak prosto, jeszcze jakiś pożegnalny obiad pewnie uda nam się wciągnąć.

wroc1 wzor dalej1

 

 

 

 Lijiang

Lijiang

Lijiang

Lijiang

 Tejemnicza wagina w centrum starego miasta Lijiang - nikt nie potrafił nam wyjaśnić tej zagadki.

Lijiang

 Na targu żywności.

Lijiang

Lijiang to oprócz sklepików także niezła imprezownia. Cała uliczka, knajpa przy knajpie, huk, rwetes, rumor.

Lijiang o poranku.

Lijiang

Lijiang

 Czas rozruszać kości. Autostradą do Shuhe.

Nasze bicykle w Shuhe.

 "O nie! Kolejni biali turyści."

 Ciut, ciut. Czyli chińskie frytki na ostro!

 Shuhe z widokiem na górę Jade Snow.

 Uliczki starego miasta Shuhe.

 Shuhe

 Shuhe

 Shuhe

 W drodze do Baisha.

 Baisha

 Widok z lokalnej knajpy w Baisha.

 Słynny Dr Ho z Baisha.

 Doktora opisywały gazety z niemal całego Świata.

 Pracy na budowach tu mnóstwo, więc z łatwością można trochę dorobić.

W drodze powrotnej do Lijiang.

 Występy artystyczne w Shuhe.

 Pyszności z targu w Lijiang.

 Nalot na sklep.

 Nasz hostelowy ogródek w Garden Inn (Lijiang).

 Stare Miasto Lijiang nocą.

Stare Miasto Lijiang nocą.

Stare Miasto Lijiang nocą.

 Lijiang

 Główny rynek Lijiang.

 Lijiang

Lijiang

 Gimnastyka motywacyjna jakich w Chinach wiele.

 Czyżby zaczął się już sezon na truskawki?!

 Na targu warzywnym w Lijiang.

Na targu warzywnym w Lijiang.

 Tradycja i nowoczesność.

 Nawet takie frykasy można dostać na targu w Lijiang.

 Gdzieś tu kryje się szyneczka... Czuję to!

Targ w Lijiang.

 I znowu Krzysztof był kuszony, żeby zmienić swój image.

 Wolę pracować na drugą zmianę. Będę 17 minut wcześniej w domu.

 Lijiang przy dworcu kolejowym.

 No i gdzie te tarasy ryżowe?

 Ulubiony napój (milk tea) oraz rusztowe frykasy.

 Lijiang nocą.

 Lijiang

 Lijiang

Tofu i strefa żywienia w Lijiang

 Deser i drugie danie w jednym.

 

 Pyszne nóżki (być może).

 Niestety można spotkać uwięzione ptaki będące atrakcją turystyczną. Tu zwierzak czeka na swojego "pana", który akurat robił zakupy.


wroc1 wzor dalej1

 

9-18 listopad 2012 roku (93-102 dzień)

001

 

    Jak zakosztować trochę Tybetu bez wjeżdżania do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA) i związanych z tym pozwoleń i zorganizowanych wycieczek? Podobno wioski w Zachodnim Syczuanie bywają bardziej tybetańskie niż te w TRA, bo historycznie i geograficznie to również Tybet, a chińskie macki trochę rozluźniają swój uścisk w tym miejscu. Postanowione, jedziemy. Droga budzi skrajne emocje. Prowadzi wąwozem, w dole którego płynie rzeka. Widoki oszałamiają. Jest tylko mały zgrzyt. Ten piękny wąwóz jest ogromnym placem budowy. Wszędzie ciężarówki, robotnicy. Wiercą kolejne tunele i na wąskich skrawkach płaskiego terenu pomiędzy zboczami a rzeką, na wysokości nawet 2000 metrów budują kilkunastopiętrowe bloki, jeden przy drugim. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zaczyna się inwazja. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że robią takie nakłady tylko po to, żeby Kowalskiemu z Chengdu lepiej dojeżdżało się do Malinowskiego w Danbie. Może nie mam racji, ale wygląda to na przygotowywanie gigantycznej infrastruktury, żeby dobrać się do złóż w Tybecie. Tunele to zresztą osobny temat. Góry są nimi podziurawione. Wwiercają się po prostu do wnętrza tam gdzie im pasuje i tak przez kilka (nawet 10) kilometrów. Tunel to tunel, w Europie też ich nie brakuje, ale skrzyżowanie w tunelu?

     Pierwsza na naszej drodze jest Danba – miasteczko przyklejone do górskich zboczy tuż nad rwącą w tym miejscu rzeką. Nieopodal znajduje się tybetańska wioska JiaJu, ochrzczona najpiękniejszą w Chinach. To chyba jeszcze nie ten klimat, o który nam chodzi. Do wioski są bilety wstępu, na każdym domu powiewa chińska flaga, a mieszkańcy mówią po chińsku „ni hao”. Taki trochę Tybet dla turystów, takie przynajmniej mamy wrażenie. Nie zmienia to faktu, że wioska faktycznie jest urocza. Kamienne domy rozsypane są na stromym zboczu i żółcą się kukurydzianymi dachami. Jeszcze większe wrażenie robią na nas domy położone po drugiej stronie wąwozu, wyżej niż JiaJu. Nie możemy dopatrzeć się żadnej drogi. Są chyba jakieś ścieżki wyżłobione w skale, ale ciągle zastanawiamy się czy nadal ktoś tam mieszka i co skłoniło go do życia w tak niedostępnych warunkach.
    Bilet do Ganzi dostajemy dopiero na poniedziałek więc mamy całą niedzielę, żeby pobuszować po okolicach. Kilka kilometrów od Danby na stromym zboczu położona jest mała wioska SuoPo usiana kamiennymi wieżami strażniczymi. Wieże mają nawet tysiącletnią historię i miały różne przeznaczenie. Nie ma tu oficjalnych biletów wstępu, ale jeżeli chce się obejrzeć jedną z takich wież od środka trzeba znaleźć właściciela domu, z którego taka wieża wyrasta. W środku są po prostu drewniane pięterka, na które wchodzi się po drabince zrobionej z pnia drzewa. Wygląda to trochę niestabilnie i nasz przewodnik, chociaż sam skacze jak małpka, pozwala nam wejść tylko do pewnej wysokości. Zakaz jest zupełnie niepotrzebny. Drewniane konstrukcje powyżej wyglądają jakby miały nam spaść na głowę. Tylko samobójcy lub uzależnieni od adrenaliny by się tam pchali.

wroc1 wzor dalej1

 

002

Danba to pierwszy nasz przystanek w Syczuanie Zachodnim.

Miasto położone jest w wąwozie na wysokości 1800 m n.p.m.

JiaJu - najpiękniejsza wioska w Chinach. Oczywiście według Chińczyków.

JiaJu

JiaJu

JiaJu

JiaJu

Byliśmy akurat po zbiorach kukurydzy.

JiaJu - w pobliżu stup.

U nas takie wychodki można spotkać w średniowiecznych zamkach, a tu proszę...

JiaJu

Banda samozwańczych przewodników.

JiaJu i pałac sołtysa.

JiaJu

JiaJu

JiaJu, a na przeciwko ekskluzywne osiedle.

SuoPo

Trochę błądziliśmy zanim znaleźliśmy odpowiednią ścieżkę do mostka.

Ups...

Dziewczyny zaniemogły.

Ale po krótkiej drzemce ruszyły dalej.

SuoPo

Wieże strażnicze w SuoPo.

A to budowla, którą udało nam się spenetrować.

A ku ku!

Podglądanie mieszkańców wieży.

Na ostro, czyli chili.

Buddyjska stupa w SuoPo

SuoPo

Widok na ośnieżone szczyty.

wzor 

    Z samego rana ruszamy do Ganzi. Pierwsze kilka godzin drogi przebiega spokojnie, do pierwszego patrolu. Nie jest to dla nas nowość, ale do tej pory wystarczyło spisanie danych z paszportów i pytanie po co jedziemy. Tym razem przetrzymali nas około 40 minut. Najpierw paszporty, standardowy zestaw pytań, a potem kazali nam czekać. Okazało się, że jesteśmy cięższym przypadkiem, no przecież już na pierwszy rzut oka wyglądamy na terrorystów, a przynajmniej wywrotowców z plecakami pełnymi ulotek „Wolny Tybet”. Specjalnie dla nas sprowadzono Panią Z Ministerstwa, a może sołtysa z wioski nieopodal. Nie wiemy, bo nie raczyła się przedstawić. Wypytuje nas o wszystko, o to gdzie jedziemy i po co, skąd jesteśmy, jakie są nasze zawody itd., cały czas z kamienną twarzą.  W ogóle nie reaguje na nasze lizusowskie uśmiechy. W końcu gdzieś dzwoni. Tłumacz, który z nią przyjechał też dzwoni. Wszyscy dzwonią, tylko my czekamy i zaczynamy wierzyć w opowiedzianą nam dzień wcześniej historię, że jakiegoś Japończyka nie wpuścili do Ganzi. Nasza odręczna mapka planu podróży i data wygaśnięcia wizy, chyba przekonują ich, że na nielegalny wjazd do Tybetu albo zorganizowanie zamieszek mamy za mało czasu. Puszczają nas. Odetchnęliśmy z ulgą, by za 20 minut znowu odpowiadać na te same pytania. Z tym patrolem poszło już szybciej. Pani z Ministerstwa najwyraźniej dała cynk.W końcu dojeżdżamy do Ganzi. Pierwsze co rzuca się w oczy to posterunki policji co kilka kroków, a zaraz po nich Tybetańczycy w tradycyjnych strojach. Miasteczko jest dość głośne i pierwszego dnia od razu ruszamy nad jezioro Yihun Lhatso. Najpierw busem do Manigango, a potem stopem na dwa razy. Jezioro jest przepiękne, turkusowe, a po dwóch godzinach spaceru jego brzegiem pojawia się niezapomniany widok na ośnieżone szczyty. Siadamy i się gapimy i nagapić się nie możemy. W drodze powrotnej mamy szczęście i znowu udaje nam się złapać stopa, do samego Ganzi. Kierowca nawet nie chce słyszeć o zapłacie, chociaż to ponad sto kilometrów. Następnego dnia zwiedzamy jeszcze klasztor i po prostu włóczymy się po uliczkach. Próbujemy znaleźć coś tybetańskiego do jedzenia, chociaż nie jest nam łatwo zamówić, bo jak już znajdziemy tybetańską knajpkę to wszyscy jedzą to samo. W końcu pada na brudnoszarą zupę z jaka. Zjadliwa, ale nie oszaleliśmy.

 

W drodze nad jezioro Yihun Lhatso.

Mnich, towarzysz podróży do Menigango.

Ciężarówką z Menigango nad jezioro.

Czekamy na przesiadkę.

... i się doczekaliśmy.

Gościu trochę cwaniakował.

Turkusowe Jezioro Yihun Lhatso.

Jezioro Yihun Lhatso

Jezioro Yihun Lhatso

Jezioro Yihun Lhatso

Gwiazda tańczy na lodzie, lub lód tańczy pod gwiazdą.

Jezioro Yihun Lhatso

Jezioro Yihun Lhatso

Futrzaki

... i futraki przy paśniku.

Mistrzowski 'stop'.

Ciepłe rączki to podstawa - pierwsze przykazananie chińskich jednośladowców.

W Ganzi może się czasami wydawać, że jest więcej policjantów niż mieszkańców.

Policja w pełnej gotowości.

Ganzi

Ganzi położone na wysokości 3394 m n.p.m.

Ganzi

Biała Dagoba w Ganzi

Ganzi

Brudnoszara zupa w tybetańskiej knajpie.

Wizyta u dilera - trochę chińskiej medycyny na bolące gardło.

Uwaga na odpadające kupy.

Ganzi - widok z klasztoru.

Pogawędki z mnichami.

Klasztor w Ganzi - mnisie dysputy.

Klasztor w Ganzi

 wzor

    Do Litang już nie było tak prosto dotrzeć. Bezpośrednich autobusów brak, a minibusy drogie i nie ma chętnych do podziału kosztów. W końcu wybieramy minibusa do Kanding i wysiadamy na skrzyżowaniu z drogą do Litang. Wszystko by się udało, gdyby nie zwyczaje kierowców. Znamy to już z Mongolii. Krążenie po mieście, przystanki bez powodu, pogaduchy po drodze, przesiadka do innego samochodu, a nas trafia szlag. Bo zamiast o 13 na krzyżówce jesteśmy przed 17 i mamy 1,5 godziny słońca. Na drodze pusto, ale w końcu łapiemy busika do Yajiang. Po drodze szczęście w nieszczęściu (cudzym, ale niegroźnym). Ciężarówce wjechało się trochę w skałę i na kilka godzin zatarasowała drogę. Biegamy od kierowcy do kierowcy w kolejce i szukamy transportu do Litang, bo później po ciemku mamy marne szanse złapać cokolwiek. W końcu znajdujemy podwózkę. Chłopak nie jedzie do samego Litang, ale nie chce żadnych pieniędzy, więc opuszczamy naszego opłaconego kierowcę i ruszamy. Miało być tak cudownie, a wyszło jak zawsze. Kierowca, chociaż najmilszy jakiego spotkaliśmy w Chinach, wygrał również ranking na najgorszego szofera świata. Wspomnienia się już trochę zatarły, ale było strasznie. Tak bardzo chcieliśmy dotrzeć tego dnia do Litang, że chyba zgubiliśmy gdzieś zdrowy rozsądek. Wyglądało na to, że facet słabo widział po zmroku i gdyby Krzysiek nie krzyknął „stop” zamiast skręcić ostro w lewo wjechałby w przepaść. Gdy teraz o tym piszemy, a nawet myślimy, to brzmi jak naciąganie faktów, żeby stworzyć historię mrożącą krew w żyłach. Można jednak narobić w portki, gdy na odcinku 30 kilometrów facet ma jeszcze dwie sytuacje wypadkowe - prawie zderza się z wymijaną ciężarówką i wpakował się tuż przed wyprzedzający go samochód. Poza tym z całym impetem wjeżdża na wszystkie nierówności drogi i słabo mu idzie zmiana świateł na krótkie. Mieliśmy dojechać do Litang, a wysiedliśmy w miejscowości, do której miał nas dowieść pierwszy samochód. Zrobiliśmy interes życia, stres gratis. Znaleźliśmy hotel i dopiero emocje opadły. Ten dzień od początku był jakiś pechowy i naładowany złymi emocjami, jakbyśmy sami sobie utrudniali dotarcie do Litang. Ustaliliśmy plan i potem każde z nas zostało z własnymi myślami. Przekonywaliśmy chyba sami siebie, że warto, że pewnie nigdy już nie będziemy mieli okazji zobaczyć tak nietypowego zwyczaju. Jednym słowem, spieszyliśmy się na sky burial, a o mały włos byłby to nasz własny pogrzeb.

    Sky burial można by chyba przetłumaczyć jako podniebny pogrzeb. Jest to dość niezwykła ceremonia pogrzebowa. W dużym uproszczeniu polega ona na tym, że ciało zmarłego ćwiartuje się i pozostawia sępom na pożarcie. Kierowani niezdrową ciekawością chcieliśmy zobaczyć jak się to odbywa i jakoś wypieraliśmy, że przecież chodzi o śmierć, pożegnanie członka czyjejś rodziny. Stało się to atrakcją turystyczną. Od tybetańskiej dziewczyny dowiedzieliśmy się, że w pogrzebie uczestniczą tylko mnisi i mężczyźni z rodziny zmarłego. Dla nich jest to tradycja i naturalny zwyczaj, który ma swoje podłoża praktyczne i religijne. Czym natomiast miałoby to być dla nas?

    W Litang zamiast makabrycznych atrakcji ograniczamy się do spaceru, klasztoru i wizyty na targu. To chyba dla nas lepszy sposób na poznanie tybetańskiej kultury, szczególnie, że Litang to obok Ganzi najbardziej tybetańskie miasto w Syczuanie jakie widzieliśmy.

 

Litang - jedzonko z tybetańską rodzinką w tle.

Klasztor w Litang

Klasztor w Litang

Klasztor w Litang - jedno z najwyżej położonych miast na Świecie (4014 m n.p.m.)

Jaka to kita? To kita jaka!

wzor 

    Opuszczamy Syczuan, ale czeka nas jeszcze jedna długa jazda autobusem. To chyba najbardziej zmęczyło nas w tym rejonie. Stosunkowo niewielkie odległości pokonuje się przez cały dzień w brudnym autobusie, w kurzu i wśród pasażerów, którzy plują pod nogi, a higiena jamy ustnej i empatia to dla nich nazwy odległych wysp. Nie należymy do francuskich piesków, ale tym razem trochę zachwiała się proporcja miedzy przemieszczaniem, a przebywaniem w jednym miejscu na niekorzyść przebywania. Na szczęście widoki przynajmniej w części wynagradzają trudy podroży. Szczególnie droga do Shangri-la zapiera nam dech. Wysokość też trochę dała nam się we znaki. Nic poważnego się nie działo, ale brakowało nam energii i czasami snuliśmy się jak duchy po kolejnych miasteczkach. Za to po jakimś czasie chyba uruchomiła się w końcu nadprodukcja czerwonych krwinek, a z nią przyszła nowa fala energii.

    Do Szangri-la też docieramy na dwie tury. Pierwszego dnia jesteśmy zmuszeni nocować w Xiangcheng. Okazało się, że w miejscowości, o której zdaje się, że nie pisze żaden przewodnik, znaleźliśmy najładniejszy i najbardziej klimatyczny klasztor. Czasem po prostu chyba nie warto na siłę gnać do przodu, bo takie zatrzymania okazują się bardzo miłą niespodzianką. Żeby jeszcze bardziej uprzyjemnić sobie pobyt wieczorem pijemy piwko na tarasie pod gwiazdami. To miłe pożegnanie Syczuanu i świętowanie setnego dnia podróży.

Zwolnij! Śpiący policjant!

Klasztor w Xiangcheng

Klasztor w Xiangcheng

Klasztor w Xiangcheng

Klasztor w Xiangcheng

Xiangcheng - widok z klasztoru.

Xiangcheng

Klasztor wXiangcheng

Xiangcheng

Świętujemy setny dzień naszej podróży (a raczej pierwszy dzień drugiej setki). Agata i Tomek - dzięki za przypomnienie!

W drodze do Shangri-la.

Mapka naszych syczuańskich podróży. Noclegi: Danba - Ganzi - Yaijang - Litang - Xiangcheng.

 

wroc1 wzor dalej1

 

 


Ostatnio dodane:

Znajdź na naszej stronie

Tu jesteśmy

Showcases

Background Image

Header Color

:

Content Color

:

DMC Firewall is a Joomla Security extension!