- Szczegóły
-
Kategoria: 28. Gwatemala
-
Odsłony: 4160
28 luty – 1 marzec 2015 roku (933-934 dzień)
... czyli szaleństwa w tropikalnym lesie
Coraz bardziej nam się ta Gwatemala podoba mimo, że od tej chwili przyjdzie nam korzystać z publicznych środków transportu. Oczywiście przypomniało nam się, że godziny podróży są zawsze zaniżone, autobus przyjeżdża spóźniony, a postoje są w miejscach gdzie nie ma niczego porządnego do zjedzenia. Do Semuc Champey docieramy w nocy. Współpasażerki w busie uświadamiają nas, że tuż przy wejściu do parku jest fajna miejscówka do spania. W dodatku okazuje się, że wysyłają darmowy transport po turystów do Lanquin, gdzie trasę kończy autobus. Chociaż ciemno i niewiele widać to pierwszy moment, kiedy zatęskniliśmy za motorami. Droga kręta, pod górę, może nawet jakaś wywrotka by się wydarzyła, ale to trasa jakie lubimy. Oj, smutno, smutno.
Na miejscu mamy mały problem z noclegiem bo nie ma za bardzo miejsc. Zostały tylko drogie domki z łazienką, a my nie zrobiliśmy żadnej rezerwacji. Dziewczyny rezerwację zrobiły, ale jakoś nie dotarła do kogo trzeba, więc one, i przy okazji my, w ramach rekompensaty dostajemy super domek w niższej cenie. Miejsce okazuje się rzeczywiście bardzo przyjemne. Natura, w nocy wyłączają generator, całkiem dobre jedzenie.
Kolejnego dnia fundujemy sobie zestaw atrakcji. Z góry płacimy za wejścia do parku, jaskini, decydujemy się na tubing, którego nigdy nie próbowaliśmy, a pensjonat dorzuca jeszcze przewodnika w cenie. Dzień zaczął się mgliście i deszczowo, więc początkowo widoku nie było. Chmury rozstąpiły się jednak na tyle by ujrzeć przepiękne wapienne tarasy z turkusową wodą. Najfajniej było jednak na dole, gdzie można sobie popływać w orzeźwiającej wodzie. Było to też jeden z nielicznych wypadków, kiedy obecność przewodnika okazała się atutem. Zebrał chętnych i zaprowadził nas do Jaskini Miłości. W tym celu trzeba było przespacerować się w dół i skoczyć do wody z kilku tarasów. Wejście do jaskini jest ukryte bo trzeba zanurzyć się i wpłynąć pod jeden z tarasów. Jest tam wąska przestrzeń między wodą a skała, gdzie akurat mieści się głowa. Miejscami głowa się nie mieści i trzeba ją schować pod wodę. Domyślamy się, że pod wodą idzie się tylko kawałeczek, ale zawsze jest ta nutka niepewności czy oby na pewno.
A po obiedzie poszliśmy do jaskini. Tam wchodzi się już z innym przewodnikiem i ze świeczką. Zdjęć ze środka nie ma bo nasz aparat wody nie lubi. To jedno z takich miejsc, gdzie wiesz, że gdyby znajdowało się w Europie wyposażono by wszystkich w kaski, kapoki, pianki i buty, a nad wszystkim czuwałoby kilku przewodników. Tutaj wchodzi się z młodymi chłopaczkami, trzeba przepływać ze świeczką w ręku, wdrapywać się po linach i drabinkach i skakać wąską szczeliną do wody. Zabawa przednia. Jakoś nam jednak umknęło, że warto do jaskini założyć chociaż skarpetki. Cała grupa wlazła tam po prostu w adidasach. My za to poobdzieraliśmy sobie bose stopy i tak już skatowane spacerem gliniasto-kamienistą ścieżką. Na końcu jaskini najodważniejsi mogli sobie skoczyć z kilku metrów do małego jeziorka. Zbyt głębokie nie było bo co niektórzy odbili się od dna. W ramach dbałości o bezpieczeństwo nie namawiali przynajmniej do skoków na główkę.
Ostatnia część wycieczki, czyli tubing, to już typowa zapchajdziura. Wsadzili nas do nadmuchanych opon i kazali zamoczyć tyłki w lodowatej wodzie. Ponieważ pod koniec spływu rzeka zaczyna być bardziej wzburzona kazali nam trzymać się za nogi i takim pociągiem spływać w dół rzeki. Prowadzący nie zawsze dobrze pokierował wycieczką dzięki czemu dodatkową atrakcją było tarcie tyłkiem po skałach. Tej atrakcji bliżej doświadczył Krzysiek.
Jakby naszym bosym stopom było mało z tubingu trzeba wrócić na piechotę znowu gliniasto-kamienistą ścieżką. W klapkach nogi zostawały w błocie, a po wyciągnięciu ważyły kilka kilogramów więcej, a bez klapek każdy krok to dodatkowa porcja akupunktury. Krzyśkowe klapy w tych właśnie okolicznościach przyrody postanowiły dokonać żywota. Pełen atrakcji dzień zakończyliśmy dość pospolicie czyli kolacją.
Komu? Komu? Bo jadę do domu! |
Gdzie się podziały nasze ścigacze? |
To co najsmaczniejsze w Ameryce Środkowej. Przycupniemy i poczekamy aż dojrzeje. |
Trafiliśmy do raju. |
Małoletni samobójcy. |
Kakaowy szał. |
Semuc Champey |
Gdzie rzeka ukryta jest w górach tam i my. |
Gdzieś w lesie tropikalnym ukrywają się tarasy wapienne. |
Pogoda nie rozpieszcza. |
Naturalne baseny nad rzeką Cahabón. |
Na chwilę rozstąpiła się mgła. |
Semuc Champey |
Kosmita |
Semuc Champey |
Czas na kąpiel. |
Aparat zostaje na brzegu a my do wody! |
Słoneczny patrol? |
Turkusowa woda to idealne warunki na pluskanko. |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Gdzieś w pobliżu wpływaliśmy do jaskini miłości. |
Semuc Champey |
Znowu kakao. |
Rzeczka u stóp naszego domku. |
Semuc Champey |
Semuc Champey |
Garść praktyczna: > Hostal El Portal de Champey - tuż przy wejściu do Semuc Champey od 100 QZL za os.; restauracja na miejscu; transfer darmowy z Lanquin; > na miejscu można zorganizować wszystkie atrakcje (z przewodnikiem): jaskinie, wejście do Semuc, tubing - 150 QZL za os. za wszystko. |