TRASA: (03 sierpnia – 19 sierpnia 2007)
WARSZAWA – KRAKÓW – KOSICE – MISKOLC – DEBRECZEN – NIYREBRANY – VALEA LUI MIHAI – SATU MARE – SAPANTA – SYGIET – SACEL – BORSA – PRISLOP – MOLDOVITA – SUCEVITA – PLESA – GURA HUMORULUI – VORONET – SUCEAVA – BUZAU – BRAILA – TULCEA – CONSTANCA – MAMAIA – CETATEA HISTRIA – MANGALIA – BUCURESTI – SINAIA – ROSNOV – BRAN – BRASOV – SIGHISOARA – SIBIU – CLUJ-NAPOCA – ORADEA – BORS – MISKOLC – KOSICE – KRAKÓW - WARSZAWA
3 SIERPNIA (PIĄTEK – DZIEŃ 1)
WARSZAWA - KRAKÓW
Naszą podróż rozpoczynamy w ekspresie, który wyruszył z Warszawy o 19.05 do Krakowa. Na miejscu byliśmy przed 22 i o godzinie 22.36 wsiedliśmy do pociągu Cracovia relacji Kraków – Budapeszt. W trakcie przygotowań stwierdziliśmy, że skorzystamy z porad przeczytanych na licznych forach i kupimy bilety na raty, omijając tym samym taryfy międzynarodowe. Czyli ruszamy będąc w posiadaniu biletów do Koszyc (w dwie strony około 166 PLN) i na tej stacji, gdzie pociąg miał mieć 20 minutowy postój, mieliśmy nabyć kolejne bilety. Towarzyszyła nam w tym pierwszym etapie podróży para słowacko-polska (Zuzana i Daniel), którzy przylecieli z Walii, gdzie pracują już od wielu lat, aby odwiedzić rodziców i teściów. Nawiązaliśmy miłą towarzyską rozmowę i bardzo przyjemnie upłynął nam czas do Koszyc, gdzie nowi znajomi opuścili pociąg. Dalej jechaliśmy już będąc sami w przedziale.
4 SIERPNIA (SOBOTA – DZIEŃ 2)
KRAKÓW – KOSICE - MISKOLC
Pociąg miał mieć postój w Koszycach ale się spóźnił i w efekcie nie ryzykowaliśmy zakupu biletów przez 3 minuty. W efekcie doszło do pertraktacji z konduktorem i nawet zapłaciliśmy za odcinek Kosice – Hidasnemeti mniej niż w kasie (około 100 SSK – przy cenie wywoławczej 260 SSK). Na granicy słowacko-węgierskiej znowu mieliśmy problem, ponieważ kontrola paszportowa uniemożliwiała zakup kolejnych biletów (Hidasnemeti – Miskolc). Oczywiście, gdy tylko konduktorzy pojawili się w pociągu zgłosiliśmy chęć nabycia papierków umożliwiających przejazd. „Noł problem, noł problem, przyjdę do was później” – no i przyszedł gościu przed Miskolc… Wyciągnął tekturkę (taką jak oprawka zeszytowa) i pośród licznych obliczeń zmieścił i cyferki dla nas. Zaczęło się obliczanie! Początkowo wyszło mu ponad 7000 FT (około 100 PLN za 60 km), później zszedł do nieco powyżej 6000 FT – a że byliśmy w posiadaniu informacji ze strony internetowej węgierskich linii kolejowych to wiedzieliśmy jaka jest faktyczna cena biletu (1050 FT/os.). Ale nie: „kara 2000 FT od osoby” – wskazał na jakieś „eger-szeger” w swojej książeczce, gdzie rzeczywiście było „eger-szeger” + 2000 i jeszcze dodał „internacjonale”… Korzystał przy tym ze swojego szybkoliczącego kalkulatorka, obliczając w jedną i drugą stronę ciągle wychodziło mu za dużo. No i tak sobie miło dyskutowaliśmy, a pociąg powoli zbliżał się do naszej końcowej stacji. „Forinty czy euro?” (mieliśmy jeden banknot 10000 FT) – no i stanęło na tym, że konduktor zgodził się łaskawie na naszą propozycję 4000 FT W efekcie poleciał do innego wagonu szukać jakiś drobnych i wydał nam z dziesięciu „aż” siedem tysięcy i schował do kieszeni resztę (3000 FT). A tą różnicę - 900 FT - zapłaciliśmy najprawdopodobniej za poradę, gdyż przemieniony pan – już teraz przesympatyczny – spędził z nami ostatnie 10 minut podróży do Miskolc i tłumaczył nam jak mamy dalej jechać, gdzie kupić bilety i jakie liczby obstawić w totka (ostatnie to chyba akurat nadinterpretacja z naszej strony).
MISKOLC – DEBRECEN - NYIREBRANY
I tak o godzinie 7 rano dotarliśmy do Miskolc. Wszystko, oprócz opłat za bilety, przebiegało według wcześniej rozpisanego planu. Następny pociąg ruszył pół godziny później do Debrecen. W ten sposób przejechaliśmy ponad 100 km luksusowym, cichutkim pociągiem intercity (po około 3000 FT od osoby). W pociągu próbowaliśmy dowiedzieć się o której godzinie zawitamy w Debrecen, ponieważ następny pociąg do granicy węgiersko-rumuńskiej miał odjechać 4 minuty po naszym przyjeździe. Zdziwiona pani konduktor uśmiała się tylko z kolejnego naszego pytania, które dotyczyło peronu odjazdu naszego ostatniego węgierskiego pociągu. Jak się okazało później udało nam się zdążyć na pociąg do Nyirebrany, który okazał się nie lada atrakcją. Wyglądał na nieco większy niż tramwaj a na końcu, gdzie szybko się przesiedliśmy, miał punkt widokowy. W ten oto sposób blisko 45 minutową podróż do Rumunii z Debrecen spędziliśmy w jadącym po prostych jak strzała torach oryginalnym pociągu.
NYIREBRANY – VALEA LUI MIHAI
Z Nyirebrany pozostało nam już jedynie kilka kilometrów do granicy. Zarzuciliśmy sobie plecaki i w drogę. W tym marszu towarzyszyła nam sympatyczna babcia, która była współpasażerską pociągu. Wedle jej „rozkazu” szliśmy po prawej stronie i machaliśmy aby złapać jakiegoś stopa. Spacerkiem dotarliśmy do kontrolnego punktu. Strażnicy nie mają tu zbyt wiele pracy, ponieważ tylko lokalnie można przekroczyć tu granicę. Ruch tranzytowy skierowany jest w okolicę Oradei i Arad. Po przestudiowaniu naszych danych strażnicy wpuścili nas do kraju, który miał być naszym domem przez następne dwa tygodnie.
Na początek sesja zdjęciowa przy fladze Rumunii, przestawienie zegarków o godzinę do przodu i pięknym tunelem drzewnym udaliśmy się w kierunku Valea Lui Mihai. Do tej miejscowości, a dokładniej do stacji kolejowej, gdzie mieliśmy pociąg za około godzinę, mieliśmy dotrzeć stopem. Machamy, machamy, machamy i nic. Po piętnastu minutach zaczęliśmy nieco śmielej poruszać się w kierunku dworca. Aż tu nagle caravaning na horyzoncie. Mnóstwo wozów, ciągną jeden za drugim. Łapiemy i nic – jeden, drugi, trzeci… Aż tu nagle jeden się zatrzymuje i przyjmuje nas na pokład. W ten sposób poznaliśmy Roberto i jego małżonkę – czyli naszych wybawców i towarzyszy podróży. Szybko przez CB Radio nawiązaliśmy również dialog z innymi wozami. W ten sposób zostaliśmy adoptowani przez Włochów i ruszyliśmy z nimi w trasę. W sumie jechało osiem samochów i ponad 20 osób. Porozumiewaliśmy się po angielsku – Roberto czasami tylko tłumaczył żonie i ewentualnie z włoskiego na angielski, ale dogadywaliśmy się bez problemu. Okazało się, że Włosi również chcą dojechać do Sapanty i tam nocować. Co za radość!! Trzeba mieć trochę szczęścia, szczególnie w podróży!
VALEA LUI MIHAI – SATU MARE – SAPANTA
W Valea Lui Mihai zatrzymaliśmy się na trochę aby wymienić pieniądze i wykupić winiety, to znaczy żeby wszyscy Włosi się w nie zaopatrzyli. Początkowe kilometry trasy nie były zbyt imponujące. Wręcz przeciwnie – ubóstwo, dużo Romów, ruiny, dziury w drodze. Wyglądało to na drugi świat. Powoli i pogoda dostosowała się chyba do tych krajobrazów, ponieważ się zachmurzyło i zaczęło delikatnie kropić. Po drodze nic ciekawego nie można było zaobserwować. Jedynie co kilkaset metrów rozstawione były stragany z owocami, a w szczególności przeważały arbuzy. Dosyć szybko pokonaliśmy ten nizinny teren aby dotrzeć do Carei (ciekawa cerkiew?) i ruszyć w kierunku Satu Mare.
Deszcz coraz bardziej dawał znać o sobie. Włosi nie zamierzali zatrzymywać się w Satu Mare, więc dostosowaliśmy się do nich i nie zamierzaliśmy zrezygnować z podróży aż do Sapanty. W porze obiadowej zatrzymaliśmy się na parkingu w Satu Mare i zjedliśmy włoski obiad. Żona Roberto przygotowała pyszne [spaghetti Pesto] a kolejni włosi zaprosili nas do swojego samochodu na włoską kawę i czekoladę. Co za życie! Czuliśmy się gośćmi pełną gęba. Wszyscy nas życzliwie i serdecznie traktowali! Po tych uroczo spędzonych chwilach ruszyliśmy w dalszą drogę. Na mapie to tylko kawałek, może 100 km, ale okazało się że trasa wiedzie licznymi serpentynami, a wokoło roztaczały się cudowne krajobrazy. Tak właśnie wyglądała nasza droga do Sapanty. Jechaliśmy bardzo długo. A my jednocześnie walczyliśmy ze snem – w końcu od godziny 7 zeszłego dnia nie zmrużyliśmy oka… Sława miała trochę wygodniej – mogła położyć się na kanapie – a ja siedząc na przednim fotelu próbowałem zwalczyć sen i korzystać z piękna przemierzanej drogi.
Dotarliśmy do Sapanty. Deszcz lał już na całego, ale wspólnie, całą ekipą, wybraliśmy się na zwiedzanie wesołego cmentarza. To jedyne takie miejsce w Europie (może i na Świecie?!). Nagrobki wymalowane przez miejscowego artystę przedstawiały profesje, życie lub śmierć pochowanych tu osób. Znalazły się i tragiczne historie wśród krzyży – jak wypadek samochodowy, śmierć od strzału w głowę. Deszcz nieco skrócił czas zwiedzania i osłabił nasze chęci, więc już po pół godzinie byliśmy w miejscu noclegowym – camping nad strumykiem w Sapanta. To zaledwie dwa kilometry dalej, na końcu wsi.
Ponieważ deszcz nie zachęcał nas do rozbijania namiotu wybraliśmy sobie jeden z domków i tam postanowiliśmy wypocząć bo tej ciężkiej, ale jakże emocjonującej, podróży z Polski. (50 RON) Domek numer 4 okazał się nad wyraz dziki. Na ścianach widniała tapeta „safari”, dlatego też długo się nie zastanawialiśmy i nawet brak możliwości zamknięcia drzwi nie zniechęcił nas do spędzenia nocy wśród dzikich zwierząt. Sprawdziliśmy jeszcze czy pozostałe domki mają sprawne zamki i w efekcie trzeba było ratować zwiadowcę z opresji bo coś się zacięło w sąsiedniej chatce. Pozostała ucieczka przez okno z tego chwilowego więzienia.
W pobliskiej restauracyjce kupiliśmy pierwsze piwa rumuńskie – Ursus i szykowaliśmy się do odpoczynku. Wczesna godzina, było dopiero przed 20, nie wpłynęła na nas mobilizująco do imprezowania z mieszkańcami campingu.
|
|
Na granicy węgiersko-rumuńskiej w Nyirebrany |
Z naszą włoską "rodziną" przy obiedzie |
|
|
Cerkiew w Carei - tylko przejazdem |
W stronę Satu Mare |
|
|
Wesoły Cmentarz w Sapanta |
Również |
5 SIERPNIA (NIEDZIELA – DZIEŃ 3)
SAPANTA – SYGIET – SACEL
Zmęczenie dało znać o sobie i… obudziliśmy się w niedziele ciut świt – o 9. Włochów już nie było, a my mimo długiego snu nie czuliśmy się za bardzo wypoczęci. Zjedliśmy śniadanie pod daszkiem w pobliżu strumyku, z pięknymi widokami na okolicznie wzniesienia i powoli zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi.
Zarzuciliśmy plecaki i w drogę. Mijaliśmy sporo zwierząt puszczonych wolno – krowy, owce i mnóstwo psów. Doszliśmy do Sapanty, na główną ulicę i w momencie przekraczania granicy miejscowości udało nam się złapać stopa (oczywiście Dacia). Okazało się, że nie byliśmy jedynymi podróżnikami korzystającymi z usług szofera. Rumuński młodzieniec był naszym tłumaczem i dzięki temu kierowca udzielił nam przy okazji kilku rad dotyczących naszej podróży w kierunku malowanych monastyrów. Wedle porad dalej mieliśmy pojechać autokarem. Zapłaciliśmy za stopa tyle ile zażyczył sobie kierowca (10 RON) i mieliśmy jeszcze dużo czasu do autobusu jadącego w kierunku przez nas obranym. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu kantorów (wszystkie zamknięte w niedziele) a następnie siedzieliśmy na ławeczce w centrum i obżeraliśmy się naszym pierwszym rumuńskim arbuzem. Zaczepiała nas śmieszna babulinka, której nie przeszkadzały bariery językowe. Czarna odświętna spódnica i ozdoba koszula świadczyła z pewnością o niedzielnej świętobliwej powadze.
Czekamy i czekamy na upragnioną godzinę 14, żeby ruszyć w drogę. Godzinę odjazdu autokaru potwierdzaliśmy kilka razy i wszyscy napotkani ludzie potwierdzali nasze informacje. I przyjechał… przed 15. Co najśmieszniejsze, gdy zgłosiliśmy zamiar kupna biletów, kierowca oznajmił, że nie jedzie dziś do ostatniej miejscowości znajdującej się w rozkładzie, tylko przemierzy dziś pół trasy. No to się delikatnie zdenerwowaliśmy. Nie dość, że czekaliśmy na tej autobus trzy godziny to jeszcze nie jedzie tam gdzie ma jechać! No to może na dworzec kolejowy?! Rozłożyliśmy mapę i zdecydowaliśmy się jednak na podróż autokarem do Sacel (czyli ostatni – środkowy przystanek w rozkładzie jazdy- 7 RON/os.). Zmiana planu okazała się kapitalnym rozwiązaniem. Dzięki temu załapaliśmy się na bardzo przyjemną podróż. Oprócz pięknych widoków na odświętne w tym dniu wsie (babcie ubrane tak jak nasza zadziorna z Sygietu), rzeźbione wzory na drewnianych bramach, estetyczne wyżynne krajobrazy to również atmosfera w autokarze była niczego sobie – a to za sprawą rumuńskiej muzyki disco (sporo razy w piosenkach powtarzało się słowo „polita”). Mijaliśmy monastyr w Borsana i cerkiew w Ieud, niestety tylko mijaliśmy, ale mimo to ta wycieczka sprawiła nam dużo frajdy. Na miejscu – w Sacel – po kilku minutowym tłumaczeniu kierowcy w języku migowo-rumuńsko-obcym (mieliśmy rozmówki polsko-rumuńskie) zostaliśmy podwiezieni do szosy, skąd pozostało już tylko około 30 km do Borsa).
SACEL – BORSA – PRISLOP
Jak tylko na horyzoncie pojawiała się Dacia wstępowały w nas pozytywne przeczucia. Tak też było i tym razem. Po 5 minutach łapania okazji zatrzymał się młody Rumun w Dacia pick-up i po wrzuceniu plecaków na tył ruszyliśmy w dalszą drogę. Trochę z nim pogaworzyliśmy ale znajomość języków obcych w tym regionie Rumunii nie jest zbyt dobra, więc i tym razem kontemplowaliśmy w milczeniu mijane przez nas krajobrazy. Zagadaliśmy kierowcę jeszcze o jakiś punkt wymiany waluty w Borsa i otrzymaliśmy zapewnienie, że uda się to bez problemów. W efekcie na miejscu koleś wyciągnął plik banknotów i spytał się ile chcemy wymienić! No i w ten sposób po przystępnym kursie wymieniliśmy trochę unijnej waluty pozostawiając comission jako zapłatę za stopa.
Borsa – enklawa dla turystów w tej części Rumuni. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero gdy łapaliśmy stopa… ale po kolei. Mając gotówkę trzeba było kupić jakiś alkohol, no i jedzenie też. Wchodząc na raty do sklepu każdy sobie coś mógł wybrać. W perspektywie mieliśmy nocleg na przełęczy w schronisku, dlatego też z obawy o nasze zdrowie podczas zimnej nocy zakupiliśmy oprócz prowiantu także wina rumuńskie (tak na spróbowanie). Zadowoleni perspektywą uczty wieczornej w schronisku ruszamy w stronę przełęczy. Idziemy, idziemy i nic. Nikt nie chce się zatrzymać. Kierowcy sugestywnie albo wskazują na swoje siedzisko, że daleko nie jadą, albo grożą nam palcem w geście „nu, nu, nie zabierzemy was”. Z licznych atrakcji, które mijaliśmy przez te pół godziny drogi warto odnotować siusiu przy drodze i wesele (kiedyś słyszeliśmy o tym że zapraszają turystów). A my dalej i dalej, aż w końcu udało nam się złapać stopa, który jechał do kompleksu turystycznego Borsa (5 km dalej). A tam drogi się rozchodzą i podziękowaliśmy grzecznie – oczywiście po rumuńsku – i ruszyliśmy w swoją stronę. Czas na pamiątkowe zdjęcia, krótki filmik… i mamy podwózkę. Tym razem nie była to Dacia ale znajomość trasy ewidentnie wskazywała na doskonałą znajomość trasy (10 RON). Kierowca nie zwalniał na zakrętach a serpentyny pokonywał z ogromną gracją. W środku oprócz nas była cała rodzinka rumuńska. Dzieci zajmowały w sumie jedno miejsce, więc mieliśmy sporo przestrzeni aby okręcać się i wiercić oraz nie stracić żadnego widoku. A było cudownie, pięknie, rewelacyjnie!
No i po kwadransie byliśmy już na przełęczy. Przywitały nas dzieci romskie sprzedające w kubeczkach jednorazowych jagody (następnego dnia zastanawialiśmy się czy dziś również są one świeże, skoro wieczorem wracali z całym wiaderkiem). Prawdziwy górski klimat, można tu odetchnąć pełną piersią. Cabana Alpina i jakiś pensjonat, pole namiotowe, brama do gór i po drugiej stronie powstająca atrakcja turystyczno-religijna – monastyr w budowie. Okazało się, że w schronisku brak jest wolnych miejsc, więc skorzystaliśmy z darmowego pola namiotowego, na którym rozbitych było sporo namiotów zamieszkanych przez rodziny węgierskie. Urządzili sobie oni tam jakiś obóz skautów, zabawy, gry i oczywiście hulanka starszyzny. Ale było nastrojowo i przyjemnie.
Rozbiliśmy się w rogu ogrodzonego terenu i czmychnęliśmy na jakąś wyżerkę do schroniska. Ciorba jak rosołek i czaj jak herbata z jedynki (jakaś owocowa) ale i tak było pięknie. A na ścianach jadalni – dzik na serwecie i liczne trofea z polowań. Podjedliśmy jeszcze na zewnątrz pod wiatą i skosztowaliśmy pierwszego wina – trochę zaszumiało w głowie. W schronisku zaczepiła nas para polaków I. i K. (czy aby nie znamy wyników Kubicy?!). Umówiliśmy się na później i tak właśnie spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór polonii w Rumunii, u stóp Petrosul (myliła mi się ciągle ta nazwa z miejscem noclegu – Prislop). Wina, nalewka (Cherry Angela) i piwa – czyli o poranku nie było aż tak wesoło. Pod daszkiem siedzieliśmy do póki agregator nie przestał zasilać okoliczny teren w prąd, po czym przenieśliśmy się do samochodu naszych nowych znajomych. Przegadaliśmy kilka godzin i rozeszliśmy się do swoich apartamentów ciut po północy (chyba). My do namioty a nasi towarzysze do ciepłego, suchego pokoiku w pensjonacie.
|
|
Stołówka na campingu w Sapanta
|
Camping w Sapanta i nasz domek nr 4
|
|
|
Strumyk na Campingu w Sapanta |
W stronę głównej drogi |
|
|
Wzgórze w pobliżu Sapanty
|
Czekając na autobus w Sygiet M.
|
|
|
W wesołym autokarze w kierunku Sacel
|
Śmieszna Babuszka jako współpasażer
|
|
|
Na polu namiotowym przy schronisku w Prislop |
Dekoracja ściany w Cabana Alpina (Prislop) |
|
|
Widok z namiotu w Prislop |
Nowa cerkiew w starym stylu na przełęczy |
6 SIERPNIA (PONIEDZIAŁEK – DZIEŃ 4)
PRISLOP – MOLDOVITA
Deszcz rozhulał się na dobre w nocy. Test nasz namiot przeszedł na… Szkoda gadać – zirytowani kałużami i zamoczonymi rzeczami nie zamierzaliśmy zbyt długo biadolić nas swoim losem i przystąpiliśmy do realizowania planu dnia. Ponieważ była już godzina 9 ruszyliśmy w stronę Cabany aby skorzystać z umówionego dzień wcześniej prysznica. Może przesadzona jest ta górnolotna nazwa ale rzeczywiście woda była cieplutka i polewało się ją z góry – oprócz tego trzeba było się skulić bo miejsca było dokładnie 1m x 1m x 1m. W takim właśnie sześcianie, skoszonym jeszcze dodatkowo od strony spadzistego dachu, mieliśmy niewątpliwą przyjemność zaznać kąpieli. Więcej takich atrakcji a mięśnie brzucha nie będą potrzebowały żadnego ćwiczenia aby wyrzeźbić się w kaloryfer. Zeszliśmy na dół i zamówiliśmy sobie zestawy obiadowe. Ciepły posiłek (po ciepłej kąpieli) i to jeszcze w górach odgania złe duchy no i przede wszystkim kaca. Aby już go całkowicie wykluczyć ruszyliśmy po śniadaniu na spacer w góry. Nasi współbiesiadnicy z poprzedniego wieczoru już sobie pojechali… no i zabrali ze sobą nasz korkociąg (jak to czytacie to prześlijcie pocztą ;)
Spacer był bardzo przyjemny. Poznaliśmy oprócz flory także faunę (ślicznego pieska, który towarzyszył nam w spacerze oraz świnki – w tym jedna chyba się rozchorowała). Po powrocie zebraliśmy się wyruszyliśmy na trasę.
Pierwsze machnięcie i już! Mamy podwózkę do Moldovity! Do tego malowanego monastyru również kierowali się nasi dobroczyńcy z Francji. Oni na nocleg a my na zwiedzanie. I tak podróżowaliśmy serpentynami i rozkopanymi drogami. Ale za rok już będą na pewno śliczne drogi. Ponad 100 km pokonaliśmy w jakieś trzy godziny i dzięki temu mieliśmy okazję porozmawiać trochę po francusku. Bardzo przyjemni i gościnni ludzie (poczęstunek w samochodzie) podwieźli nas pod sam monastyr. Abstrahując – no którzy turyści nie są sympatyczni?! No nie wiem, nie znam!
MOLDOVITA – SUCEVITA
Od razu się zakochaliśmy w tym miejscu. Piękno, powaga, religijny nastrój, wszystko co jest stworzone do kontemplacji. Pierwszy malowany monastyr okazał się ucztą dla duszy. Zgodnie z przewodnikiem prześledziliśmy cały kompleks i napojeni wrażeniami ruszyliśmy dalej.
Pora obiadowa skusiła nas na zakupy kapanosów, bułki i pomidora w pobliskim sklepie. Przycupnęliśmy sobie na trasie wiodącej do Sucevity (drugi malowany monastyr w naszym planie) i skonsumowaliśmy rarytasy. A dookoła nas te biedne, wystraszone stworzenia. Liczba bezdomnych zwierząt w Rumunii jest z pewnością kolosalna. Tym razem nie dość że wygłodzone, wystraszone to jeszcze kalekie . I jak tu nie odjąć sobie kabanosa od paszczy?! Nakarmiliśmy czym się dało i przystąpiliśmy do łapania samochodu – najlepiej Dacii. Gdy na horyzoncie pojawił się wóz mojej ulubionej marki (rumuńskiej) nie musieliśmy zbyt gwałtowanie machać. Mimo, że w samochodzie siedziały już trzy osoby to i dla nas znalazły się miejsca. Bagaże na swoje miejsca i jedziemy. Ale było wesoło! Możemy jedynie żałować braku znajomości języka rumuńskiego bo kierowca był takim gadułą i opowiadał coś z taką pasją, że pasażerowie rumuńscy tylko się chichrali. Droga kolejny raz okazała się bardzo kręta i stroma. Kilkunasto minutowy postój, który zaliczyliśmy, był wynikiem jakiegoś wypadku. Stworzył się spory korek ale służby porządkowe sprawnie poradziły sobie z wyciąganiem samochodu z rowu. I dojechaliśmy do Sucevity (znowu za darmo).
A tu jarmark, spęd ludzi, jakieś wesołe miasteczko i ogólnie niezbyt ciekawie. Ponieważ pierwszym monastyrem na naszej drodze była Moldovita to już ciężko było wywołać w nas takie emocje. Ten kolejny monastyr wydawał się nieco większy, a przynajmniej teren ogarnięty murami z pewnością zajmował większą powierzchnię. Do ciekawostek możemy zaliczyć znalezioną za solidnymi drzwiami, ukrytą w murach, toaletę średniowieczną. Staraliśmy się zajrzeć do każdego kąta, do muzeum również, aby pochłonąć wszystkie możliwe i udostępnione atrakcje. Toaletę również! No… a propos kibelków – strzeżcie się wędrowcy przed wychodkami przy monastyrach. Dziura w ziemi to standard ale te wrażenia perfumeryjne – niezapomniane. Jeden z niemieckich turystów wybiegł z ręką przy ustach i z wyraźnymi objawami „zatrucia pokarmowego”. Oj nie zachęciło mnie to do wizyty w szalecie.
Odwiedziliśmy również pobliski cmentarz. Niestety dzwonnica była zamknięta więc musieliśmy obejść się smakiem widoku na monastyr i okolice. Za to przyjemna studnia przy wyjściu, z kubkiem przyczepionym łańcuchem, wynagrodziła nam wysiłek poniesiony w tym etapie zwiedzania.
SUCEVITA – MARGINEA – PLESA
Kolejny przystanek – polska wieś! Konieczny, obowiązkowy punkt naszej wyprawy. Poczuć gościnność, zakosztować klimatu polskich domów na obczyźnie. Trzeba przyznać, że ruszaliśmy w kierunku wsi z wielkimi nadziejami i entuzjazmem. To drugie nieco osłabło, gdy okazało się, że droga, która na mapie wyraźnie była drogą międzymiastową, kończyła się po kilku kilometrach w lesie. Na szczęście za daleko nie przeszliśmy, żeby się o tym osobiście przekonać. Tak więc bezpośrednio z Sucevity do Pojana Mikuli przez las odradzono nam wędrować. Więc kolejny stop złapany przez nas zawiózł nas już do Marginei. Przyjemnie podróżowało się z grupą osób wracających z pracy. A kierowca po dojechaniu do Marginei wysiadł z nami, zostawiając samochód na środku skrzyżowania i pytał się mieszkańców miasteczka gdzie możemy złapać stopa lub jakiś transport do polskich wsi. W samochodzie panował mix językowy ale głównie dogadaliśmy się po francusku. Był nawet spec od geografii, któremu kierowca powierzył zadanie znalezienia drogi do naszych rodaków. Trzeba przyznać, że było bardzo śmiesznie i przyjemnie.
Za to później, nie licząc zakupu arbuza, czekało nas 45 minutowe łapanie okazji. Okazuje się, że do Plesy (gdzie chcieliśmy dotrzeć, a gdzie na mapie znowu była prosta droga z Margines) nie ma asfaltowej szosy, ale o tym przekonaliśmy się dopiero o północy. A póki co była godzina 19 i nie mogliśmy nic złapać. Zatrzymani przez nas kierowcy nie wiedzieli gdzie chcemy dotrzeć albo sugestywnie pokazywali, że są miejscowi i dalej nie jadą. Po trzech kwadransach zatrzymali się Francuzi i uszczęśliwieni udaliśmy się w stronę Pleszy. Tym bardziej byliśmy radośni, gdyż Plesza była jedynie po drodze do Gura Humorului, gdzie zmierzała goszcząca nas na pokładzie para. I tak jedziemy i jedziemy, coś długo, coś chyba nie w tą stronę. Po ciemku troszeczkę trudniej obserwować wszelkie znaki i okrężną drogą znaleźliśmy się w miejscu noclegowym Francuzów nie mijając polskich wsi. Ale prawdziwi turyści innym prawdziwym turystom zawsze przyjdą z pomocą (to jest najpiękniejsze!), więc obiecali nas podwieźć w stronę Pleszy. Dojechaliśmy aż do końca drogi asfaltowej… Koniec trasy! Poprosiliśmy więc, żeby nas przesympatyczni dobroczyńcy zostawili przy pierwszym napotkanym gospodarstwie i wracali do Gura Humorului. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, nawet w tym pierwszym gospodarstwie. Ruszamy więc w stronę z której przyjechaliśmy. Jednocześnie poszukiwaliśmy już jakiegoś miejsca na nocleg. Wyjątkowo przyjemnie wyglądała szopa zanurzona w polu, albo coś podobnego do szopy – przed północą trudno coś dostrzec. Aż tu nagle pojawił się samochód na horyzoncie. Machamy i poznajemy swoich – od razu po polsku i wszystko jasne – wiemy gdzie iść (z pewnością byli to mieszkańcy Pojana Mikuli – kolejnej polskiej wsi – tam gdzie droga się kończy trzeba jeszcze kilka kilometrów przebyć aby się do nich dostać). Wstąpiły w nas nowe siły i ruszyliśmy na wzgórze, gdzie mieliśmy znaleźć Plesze.
Jest! Znak dopiero wyjawił się po kilkuset metrach! Jesteśmy na miejscu. Budzimy babcię, która zamieszkuje pierwszą chatkę i pytamy o nocleg. I w taki sposób znaleźliśmy się w kolejnym gospodarstwie domowym, w którym udostępniono nam pokój na noc. Nadzieje były ale musieliśmy poczekać do rana aby ostatecznie pogodzić się z brakiem wcześniej oczekiwanych wrażeń. Zjedliśmy jeszcze kolacje na dole i chwilę porozmawialiśmy z młodzieżą i starszym mężczyzną. To była rozmowa w stylu pogawędki o wszystkim i o niczym. Ale za to pokój mieliśmy piękny!
|
|
Widok na Petrosul
|
Nasz przyjaciel
|
|
|
Cabana Alpina, pomnik, brama i jakiś pensjonat w Prislop |
Przełęcz Prislop |
|
|
W drodze do Moldovity
|
W drodze do Moldovity c.d. (Francuzi w tle)
|
|
|
Moldovita
|
Moldovita c.d.
|
|
|
Moldovita c.d.2 |
Moldovita c.d.3 |
|
|
Moldovita c.d.4 |
Pożegnanie pięknego monastyru i w drogę |
|
|
Sucevita |
Sucevita c.d. |
|
|
Sucevita - przed monastyrem |
Malowanany monastyr w całej okazałości |
|
|
Sucevita - Dzwonnica na pobliskim cmentarzu |
Sucevita - studnia na cmentarzu |
7 SIERPNIA (WTOREK – DZIEŃ 5)
PLESA – HUMOR
Co mogłoby uratować nasze oczekiwania i marzenia dotyczące polskiej wsi? Chyba jakiś cud! I zdarzył się!! Ale po kolei…
Obudziliśmy się wypoczęci i po zrobieniu zakupów na dole w sklepiku przystąpiliśmy do śniadania. Zaplanowaliśmy spacer wsią z nadzieją, że spotka nas może coś przyjemnego. Jakaś pogawędka po polsku, jakieś zaproszenie w gościnę – no trochę się jeszcze łudziliśmy. Tym bardziej, że w niektórych relacjach punkt dotyczący wizyty w tej polskiej enklawie zawsze był opisywany z dużą dozą pozytywnych emocji. Wspinaliśmy się w górę wsi pozdrawiając wszystkich polskim „Dzień Dobry” aż natrafiliśmy na dziadka Ludwika. Jaka była nasza radość jak otrzymaliśmy zaproszenie na kawę! Dziadek bardzo się ucieszył na nasz widok i od razu wszystko chciał wiedzieć. Obiecaliśmy, że jak będziemy wracać ze spaceru to do niego zajrzymy! Oczekiwania uratowane!! Znowu jesteśmy szczęśliwi!
I w ten sposób poszliśmy jeszcze na zaplanowany spacer, mijając po drodze polski kościół, szkołę, dom kultury i oczywiście liczne zabudowania, przy których gdzie niegdzie krzątali się ludzie. Na skałach z rzeźbionymi postaciami, twarzami, zwierzętami zjedliśmy transportowanego przez nas jeszcze z Margines arbuza i czym prędzej udaliśmy się w stronę chatki naszego Dziadka.
Pan Ludwik przyjął nasz z całą serdecznością. Zostaliśmy poczęstowani sałatką warzywną i gorącymi napojami oraz uraczeni licznymi opowieściami. Ze dwie godziny byliśmy gośćmi w tym uroczym miejscu. Dziadek wyjął jeszcze dwa albumy z fotografiami i opowiadał o swoich przyjaciołach, rodzinie, żonie. Na koniec otrzymaliśmy jeszcze jabłka z ogrodu i skosztowaliśmy źródlanej wody, pożegnaliśmy się i obiecaliśmy wysłać panu Ludwikowi pamiątkowe zdjęcia. A jednak było warto!! Cudownie!!
Wróciliśmy po rzeczy do naszego apartamentu (30 RON/2 os.) i ruszyliśmy w kierunku monastyru Humor, który znajdował się około 5 km od Pleszy. Złapaliśmy oryginalną okazję – zostaliśmy podwiezieni 2 km na furze. Nie lada atrakcja! A pozostałą drogę pokonaliśmy pieszo, by znaleźć się w monasterze.
HUMOR – GURA HUMORULUI – VORONET –GURA HUMORULUI
Po przeżyciach jakich doświadczyliśmy w Moldovita już żaden z kolejnych malowanych monastyrów nie wywarł na nas takiego wrażenia. Po zwiedzeniu tego obiektu, który również znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO ruszyliśmy w drogę do monastyru Voronet. Dostaliśmy się najpierw do miejscowości Gura Humorului. Podróż tam była atrakcją nie lada. Ponieważ obok kierowcy, który najprawdopodobniej rozwoził jakiś sprzęt AGD po okolicy, było tylko jedno wolne miejsce, jedno z nas musiało razem z plecakami wskoczyć na pakę. Kierowca nie żałował benzyny – zasuwał jak szalony (znowu za darmo). Szybka wymiana pieniędzy, a przede wszystkim zakup chleba graham i ruszyliśmy dalej. Po chwili byliśmy już na drodze prowadzącej w kierunku monastyru Voronet. Udało nam się złapać stopa (za darmo) i miły rumuński szofer podwiózł nas pod sam kompleks. Z przewodnika wynikało, iż ten monstyr (ostatni na naszej trasie) jest najlepiej zachowany. Dosyć tych religijnych uniesień. Czas na inne atrakcje. Pierwszą z nich było przejście na piechotę z powrotem do głównej miejscowości, ponieważ nikt nie chciał nas podwieźć. Po drodze mijał nas piękny nowy VW van. Okazało się, że to siostry z monastyru wyjechały sobie połowić ryby. Mijaliśmy ten ciekawy obrazek w połowie naszej wędrówki i nie omieszkaliśmy uwiecznić zainteresowania pobożnych kobiet.
GURA HUMORULUI - SUCEAVA
Zbliżał się wieczór, więc musieliśmy podjąć decyzję co do naszych dalszych losów. Zdecydowaliśmy się złapać stopa do Suceavy, a jeśli to miało się nie udać w ciągu 15 minut, postanowiliśmy rozejrzeć się za jakaś kolacją. Nici z posiłku, za chwilę siedzieliśmy już w Dacii i pędziliśmy w stronę naszego kolejnego miejsca postoju. Zdecydowaliśmy się na Suceavę, gdyż z Gura Humorului już nie było żadnego transportu do Iassi, gdzie zamierzaliśmy spędzić kolejny nocleg. Dotarliśmy do Suceavy (10 RON) i na stacji rozpoczęliśmy poszukiwania pociągu, który miał nas zawieźć do tego drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta w Rumunii. Okazało się, że musielibyśmy czekać do 4 rano (była godzin 21.30), więc rozpisaliśmy miejscowości, do których ewentualnie chcielibyśmy się dostać i skonsultowaliśmy godziny odjazdu pociągu w dworcowej informacji. Jedziemy do Buzau (w stronę morza) i później przesiadamy się do pociągu do Braila – niezły plan! Zamierzaliśmy noc spędzić w pociągu aby dostać się nad ranem z Braily do Tulcea. Po zakupie biletów na trasę Suceava-Buzau-Braila (123 RON/2 os.) pozostało nam ponad godzinę wolnego na jakąś odłożoną wcześniej obiado-kolację. Wypatrzyliśmy jakiś ciekawy dworcowy bar i tam skierowaliśmy nasze kroki.
Co za rewelacyjna ciorba!! Palce lizać!! Do tego kosz bułki i można było umrzeć z rozkoszy. Najlepsza zupa jaką jedliśmy w Rumunii. Oczywiście oboje wybraliśmy inne aby móc co jakiś czas moczyć swoje łyżki na krzyż. Bułka pozostała nietknięta, więc wyglądało na to że odcięliśmy się od tamtejszych zasad i zwyczajów. Obok nas dwóch mężczyzn jedząc ciorby nie omieszkali wciągnąć zaserwowane im również kromki. Drugie danie już klasycznie – fast foodowo jak wszędzie. Ale zupa śni się nam czasami w momentach porannej pustki w trzewiach!
Pora ruszać na dworzec. Ciężko nam było się wytoczyć po takim obżarstwie na peron ale na szczęście mieliśmy tylko 100 metrów od baru na dworzec.