- Szczegóły
-
Kategoria: Refluksy
-
Odsłony: 5688
Wieczny relaks, czyli jak uczyliśmy się podróżować
Kiedy siedziałam jeszcze w biurze i zdarzały się chwile trudne i stresujące myślami uciekałam do podróży. Najpierw była to ucieczka w nierealne marzenia, z czasem jednak w bardzo konkretne plany. Jak wtedy wyobrażałam sobie podróż? Jako wieczny relaks, brak stresu, poczucie wolności. Gdzieś tam rozsądek podpowiadał mi, że relaks to przecież nie stan permanentny, i że o ile może trwać przez większość krótkiego urlopu, tak w długiej podróży na pewno zdarzy się cały wachlarz emocji i stanów. Wtedy jednak myślenie o podróży było ucieczką od tego co trudne i niewygodne.
I w końcu stało się, wyjechaliśmy. Po przyjeździe do Helsinek – naszego pierwszego przystanku -byliśmy strasznie zmęczeni. W głowach cały czas przeglądaliśmy listy spraw do załatwienia i nie mogliśmy uwolnić się od ciągłego sprawdzania czy oby wszystko z tych list zostało odhaczone. Gdybym jeszcze raz wyjeżdżała w taką podróż na pewno wszystko poszłoby łatwiej. Wtedy jednak moja skłonność do zapobiegania wszystkiemu co może się wydarzyć i Krzyśkowy perfekcjonizm sprawy nam nie ułatwiały. Stres pakowania i dopinania wszystkiego na ostatni guzik po prostu odchorowaliśmy. Przeziębienie, osłabienie i gonitwa myśli – tak zaczęła się nasza podróż dookoła świata. Jak to jest kiedy plan staje się rzeczywistością? Cały szkopuł w tym, że jest normalnie i myślę, że nie dotyczy to tylko podróży. „Człowiek to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja i sądzę, że to najtrafniejsze określenie człowieka” (F. Dostojewski „Wspomnienia z domu umarłych”). Każda, nawet największa zmiana życiowa po kilku chwilach staje się naturalnym stanem i trzeba sobie przypominać, że właśnie się czegoś dokonało.
Helsinki były zbyt „weekendowe”, żeby poczuć, że zaczynamy. Można powiedzieć, że przygoda zaczęła się w Rosji, ale Rosja też okazała się jakaś taka za swojska by poczuć ekscytację. Wymarzony jeszcze w liceum tajemniczy Bajkał był zbyt dostępny, żeby aura tajemniczości nie opadła. Wszystko było zbyt znane. Tęskniliśmy do egzotyki, czegoś nowego. W końcu dojechaliśmy do Ułan Bator. To było jak uderzenie w ścianę. Przez kilka dni nie mogliśmy ruszyć z miejsca. W końcu dotarło do nas, że to nie wakacje, ale jeszcze nie mieliśmy świadomości co oznacza życie w drodze. To był nasz pierwszy kryzys. Nie mogliśmy podjąć decyzji co robić, gdzie jechać, aż w końcu zaczęliśmy po prostu jechać po swojemu ignorując tłumy hostelowych podpowiadaczy, którzy znają jedyne słuszne sposoby na poznanie Mongolii. Okazało się, że nic nie wiedzieli, a to co miało być niemożliwe na własną rękę, do dziś wspominamy jako jedne z lepszych momentów w podróży.
Kolejny kryzys przyszedł w Chinach. Znowu obawa przed czymś nowym, a szczególnie przed zupełnie nieogarnialnym językiem. Tym razem po prostu zatrzymaliśmy się na chwilę. I mimo, że wiza do Chin jest krótka i trudno ją przedłużyć to zostaliśmy w Pekinie na dłużej.
To chyba jest gdzieś w nas – nieumiejętność rezygnowania i odpuszczania. Perspektywa poczucia straty jest gorsza od zmęczenia, niewyspania i niedogodności. Chińczycy przedłużyli nam wizę na krócej niż chcieliśmy, a nam dopiero zaostrzyły się apetyty na ten ogromny kraj. Frustracja przyszła automatycznie. Tak mało czasu, a jeszcze tyle chcemy zobaczyć. I znowu pośpiech, pęd i zaliczanie kolejnych atrakcji. Są miejsca, którym nawet pośpiech nie zaszkodzi, są jednak i takie, które mają swoje wymagania. Taki jest Syczuan Zachodni, przedsionek Tybetu. Ma swoje górskie drogi, wysokości i swoich ludzi. A to wszystko składa się na czas. Tutaj nie przyspieszysz. Tutaj trzeba poddać się lokalnemu rytmowi i dopiero doświadczać jak odmienne jest to miejsce. Inaczej można wszystko przegapić. My chyba trochę przegapiliśmy. Chcieliśmy narzucić swój rytm i powstał dysonans. Stres, nerwy i złość na ludzi, którzy od lat żyją w ten, a nie inny sposób. A wobec tego wszystkiego my dwoje ze swoimi oczekiwaniami. Zdawaliśmy się to doskonale rozumieć w naszych poprzednich podróżach. Przystosowywaliśmy się do kraju, a nie kraj do nas. A tu chcieliśmy zmusić Tybetańczyków, żeby przejęli się naszym czasem i kończącą się wizą, żeby jechali szybciej i bez przerw, żeby wbrew własnemu interesowi nie szukali klientów po drodze. Chcieliśmy, żeby zapomnieli o sobie i wzięli pod uwagę nas. To co my w naszym pędzie braliśmy za zamach na naszą wolność i nasze plany, było wzajemną pomocą, sposobem na przetrwanie w tym trudnym środowisku. Temu panu podwieziemy dwa worki masła, innemu przekażemy paczkę, w międzyczasie zmienimy busa, żeby nie jechać na pusto. Tak jakbyśmy wcięli się w ich tryby i powstał zgrzyt. Zgrzyt z nimi, zgrzyt między nami. Nie warto. Lepiej zobaczyć mniej i choć trochę poznać niż zaliczyć i zostać z poczuciem, że wcale się tam nie było.
Przed Indiami jest już łatwiej. Wiemy, że po prostu będzie. Lepiej, gorzej, łatwiej, trudniej, ale będzie. Już niczego nie chcemy dopasowywać do siebie. Kupimy motory i już nikt nie będzie czynił zamachów na nasze plany. Wizę mamy na sześć miesięcy, więc już nigdzie nie będziemy się spieszyć. Czy to oznacza, że zaczął się w końcu wielki relaks? Nie, ale powoli zaczęło do nas docierać, że teraz żyjemy w drodze i choć nasza codzienność jest trochę inna od tej, którą mieliśmy w Polsce, to nasze emocje i samopoczucia są te same, czyli zmienne, bo w końcu w podróż zabraliśmy tych samych siebie.