Rok po powrocie
Sama nie mogę uwierzyć w te słowa. Rok? Jak to rok? To rok może minąć tak szybko? Podróż rozciągnęła czas. Niecałe trzy lata, a my czuliśmy jakby to było co najmniej dwa razy tyle. Chwile po brzegi wypełnione wrażeniami, zintensyfikowane przeżywanie i doświadczanie, ciągle nowe obrazy, ludzie, dźwięki i smaki. A wszystko to okraszone swobodą, brakiem terminów i pośpiechu…Rok temu obudziliśmy się we własnym łóżku i jednocześnie powiedzieliśmy: „kurwa, i co teraz?”.
Rok kończy żałobę po podróży. To z pozoru nieadekwatne słowo, które ociera się nawet o nadużycie, dobrze oddaje opłakanie poczucia straty po utraconym stylu życia i czas potrzebny na zaadaptowanie się do innej rzeczywistości. No właśnie, innej. Koniec podróży to nie powrót do rzeczywistości, ale ustabilizowanie krajobrazów wokół. Bo świat jak najbardziej jest rzeczywisty, tylko w podróży nieustannie adaptujesz się do nowego, a mieszkając na miejscu robisz to raz na jakiś czas i masz z głowy.
Zauważamy, że oboje przeżywamy to inaczej, w innym momencie nadchodzą różne stany. Mnie zajęło rok umieszczenie podróży w sferze wspomnień. Krzysiek na pozór umieścił ją tam dość szybko, a okazało się, że właśnie teraz zaczyna do niej wracać, on żałobę przeżywa na raty. Ja przez ostatnie pół roku miałam permanentne slajdowisko. Siedząc w pracy równolegle do właśnie wykonywanej czynności widziałam zdjęcia z podróży. W przypadkowej kolejności i niepowiązane z żadną konkretną emocją. Ot, pracuję, a z tyłu głowy leci mi film. To już minęło, chociaż polubiłam to równoległe życie, które toczyło się we mnie. Widocznie to był jeden z etapów zintegrowania wspomnień z obecnym życiem. Krzyśkowi wspomnienia wracają teraz.
Jakie ono teraz jest, to obecne życie? Moja marudna część powie, że rutynowe, że niewiele się dzieje. Po którejś takiej myśli powiedziałam sobie jednak: „Dziewczyno, byłaś w podróży dookoła świata, zrobiłaś coś wielkiego, na co wciąż niewiele osób się decyduje. Jeżeli zrobiłaś to, to zrobisz wszystko inne co wymyśli twoja niespokojna głowa”. Pomogło. Teraz mogę powiedzieć, że wydarzyło się wiele. To często zmiany zauważalne i ważne tylko dla nas, a opowiadanie o nich byłoby psychicznym ekshibicjonizmem. Na pewno jednak prawie trzy lata chłonięcia rzeczywistości wszystkimi zmysłami sprawiły, że chce mi się uczyć. Brzmi to co najmniej dziwnie biorąc pod uwagę, że większość z nas z ulgą przyjęła zakończenie edukacji. Dla mnie jednak ten proces nigdy się nie zakończył, przeszedł jedynie z poziomu pantofelka na bardziej praktyczne dziedziny. Teraz robię to jeszcze bardziej świadomie i w końcu uczę się tego czego chcę, a nie zapełniam głowę tym co spokojnie mogę nosić w smartfonie.
W międzyczasie udało nam się także znaleźć zadowalające nas odpowiedzi na trzy pytania, które padały najczęściej po naszym powrocie, a jednak wciąż nas zaskakiwały. Teraz już nikt nas o to nie pyta, ale ci których to ciekawiło zasługują na lepsze odpowiedzi niż te, które otrzymali.
Pytanie nr 1: Ile to kosztuje?
Odpowiedź na nie jest trzystopniowa. Jeżeli nie masz zamiaru wybrać się w taką podróż to kosztuje dokładnie 0 złotych, które stanowią równowartość 0 dolarów czy 0 euro (na pozostałe waluty nie będę przeliczać). Jeżeli jednak gdzieś ci świta taki pomysł, ale jeszcze nie wiesz czy go zrealizujesz to mamy dla ciebie dobrą wiadomość - mniej niż w Warszawie wydajemy na mieszkanie, rachunki, ZUS, jedzenie i podstawowe rozrywki. Natomiast jeżeli myślisz o tym realnie to chętnie podzielimy się naszymi doświadczeniami. My też szukaliśmy takich informacji przed wyjazdem i wiedza o tym ile ktoś wydał bardzo pomaga w zebraniu własnych funduszy i utwierdzeniu się w przekonaniu, że wystarczy.
Pytanie nr 2: Jak wytrzymaliście ze sobą tyle czasu? (ewentualnie wersja dla Krzyśka: jak wytrzymałeś tyle czasu z jedną babą?)
No cóż, sęk w tym, że nie wytrzymaliśmy i nie zamierzamy wytrzymywać. Wytrzymać to można pozycję narciarza robiąc kupę w brudnym kiblu. Związek i miłość się robi. Jeżeli twój związek to wytrzymywanie to wróć do poprzedniego zdania i zastanów się czy o to ci naprawdę chodzi.
Pytanie nr 3: Czy zdarzyło się coś niebezpiecznego?
To nasze ulubione pytanie. Tak naprawdę czekamy na nie z niecierpliwością. Dlaczego? Bo możemy przygwiazdorzyć i opowiedzieć o naszych bohaterskich wyczynach. Opowieść niestety szybko się kończy bo niebezpiecznych sytuacji było aż dwie (dla tych którzy jeszcze nie wiedzą, a są ciekawi to jedna wydarzyła się w Chinach ("Nad przepaścią"), a druga w Wenezueli ("Ręce do góry"). Tylko co Ty z tego masz? Jeżeli kolejny argument potwierdzający, że świat jest zły i niebezpieczny, to nie chcemy dokładać kolejnej cegiełki do tego przekonania, bo to bzdura. Tak, wydarzenia z Wenezueli położyły się trochę cieniem na naszej dalszej podróży przez Amerykę Środkową, ale i tak uważamy, że świat jest bezpieczny i dalej mamy ochotę go zwiedzać.
Wracając do uczenia się - kiedyś spodziewałam się efektu oświecenia. Wyjadę, wrócę i będę wiedzieć. Całe szczęście tak się nie stało i mogę ciągle się dowiadywać, ciągle szukać fajnych sposobów na życie. Zdradzę Wam sekret. Chodzi o doświadczanie jak najwięcej i jak najróżnorodniej. Wykradanie rutynie całych godzin i dni, przeżywanie ile się da. To jest niby coś co się wie, ale ilu z Was to robi?. My dojrzeliśmy do tego na nowo. Po pierwszym chaotycznym roku znów organizujemy sobie rzeczywistość tak by to ona była dla nas, a nie my dla niej i coraz lepiej nam to wychodzi…
Refluks powrotny
Kilka razy w czasie podróży śniło mi się, że nagle wróciliśmy do Polski i jak to we śnie, nie wiedziałam jak to się stało i dlaczego. Nad ranem myślałam sobie jednak, że na szczęście w rzeczywistości będę do tego przygotowana, powrót będzie zaplanowany i nie będzie żadnego zaskoczenia. O, jak bardzo się myliłam. Podróż dopóki trwała wydawała się nigdy nie kończącym się czasem. Mieliśmy wrażenie, że od wyjazdu z Polski minęło już wiele lat, a pobyt w Azji czy Nowej Zelandii to jakaś strasznie stara historia. Tymczasem powrót do domu był jak zamknięcie księgi. Trach i już. Tak jakby wszystko trwało sekundę, a może nawet nigdy się nie odbyło. Jakbyśmy obudzili się ze snu. W dodatku nie możemy sobie przypomnieć uczuć i nastrojów sprzed zaledwie kilku dni czy tygodni. Tak jakby wszystko ulotniło się z naszych głów i nie zostało nic. Podróż umknęła, boimy się, że bezpowrotnie. Stała się czymś nierealnym, co nie miało miejsca. Długo nie możemy otrząsnąć się ze zdziwienia.
Z czasem jednak ten etap przemija. Gdy ktoś w tym czasie pytał nas jak się czujemy jedyne słowo, które przychodziło nam do głowy to „dziwnie”. Nie smutno, nie depresyjnie lecz dziwnie. No bo jak określić to uczucie niedowierzania, oderwania i zagubienia? Przecież jeszcze niedawno nie mogliśmy sobie wyobrazić, że wyjdziemy, a tu już wróciliśmy. Byłam przygotowana na płacz, wspominanie podróży i ciągle wracanie myślami jak to było. Powrót miał być szokiem, zderzeniem ze ścianą, wielkim bum! Okazał się niezauważalnym wpadnięciem w jakiś obłok nierealności, zdziwienia, odcięcia. Jesteśmy zmieszani, trochę oszołomieni. Pierwsze dziwne wrażenie – wszędzie słychać polski. W dodatku nawet tego nie możemy głośno skomentować bo wszyscy wszystko rozumieją. Tak jakbyśmy stracili nasz główny bufor, odstresowywacz z podróży czyli rozmowę na każdy temat bez względu na towarzystwo. Kolejne zdziwienie to to, że wszystko wygląda tak samo. Ot, powstał jakiś blok, coś gdzieś otworzyli, ale poza tym nie zmieniło się nic. Żadnych niespodzianek. I znowu to wrażenie jakbyśmy obudzili się z długiego snu.
Najprzykrzejsze jednak było to, że miałam wrażenie, że straciłam swoją „mądrość” zdobytą w podróży. Wszystkie moje przemyślenia, plany i złote myśli, którymi tak ochoczo dzieliłam się w refluksach zniknęły. Miałam poczucie, że bardzo się zmieniłam, dojrzałam i ukierunkowałam. Nagle nie miałam nic do powiedzenia poza tym, że całe to filozofowanie to o kant dupy potłuc bo gdy wraca się do tzw. rzeczywistości to już nic takie proste i oczywiste nie jest. Na szczęście nie wszystko przepadło i z każdym tygodniem odkrywam, jakie zamieszanie w mojej głowie poczyniła ta podróż. Wymiotła wiele śmieci, zasiała nowe. Zostawiła trochę starych lęków i to one po powrocie rzuciły się na świeżo kiełkujące pomysły. Zalały je toksyczną mieszanką i przez jakiś czas utrudniały ruszenie z miejsca i podjęcie tak naprawdę dawno podjętych decyzji co robić. Na szczęście ten etap też okazał się przejściowy, co nie znaczy, że łatwo jest się za coś zabrać. Na zmianę przychodzi fala optymizmu i poczucie bezsensowności.
W momentach optymistycznych wyznaczamy sobie zadania. Na pierwszy ogień idzie odnowienie mieszkania. Malowanie tak dobrze nam robiło, że ze ścian przerzuciliśmy się na meble, z mebli na lampy, lustra i futryny. Sami z siebie się śmialiśmy jak po kolei plany wymienienia czegoś na nowe kończyły się stwierdzeniem : „A po co będziemy wydawać kasę na nowe? Można przecież przemalować!”. To jest jedna ze zmian, które już widzimy, że w nas zaszły. Nigdy nie mieliśmy bardzo materialistycznego podejścia do życia, a teraz jeszcze bardziej widzimy ile zbędnych przedmiotów nas otacza. W dołku powraca pytanie „po co to wszystko?” Po co ten pęd, zarabianie, kupowanie? Po co kredyty, domy i samochody? Przytłacza nas wszechogarniające poczucie bezsensu. Ludzkie życia to kalki. Ktoś wymyślił jeden jedyny sposób na życie i wszyscy się go trzymają. Ciągłe zadawanie sobie takich pytań nie daje jednak odpowiedzi, a jedynie utwierdza w przekonaniu o bezsensowności. Na pewno nie pomaga ruszyć z miejsca.
Potrzebujemy się zaktywować, ale to co mamy do zrobienia nie jest pociągające. Było, kilka miesięcy temu, kiedy odrobina rutyny wydawała nam się atrakcyjna. Kładziemy się spać zdenerwowani bo znowu zajęliśmy sobie czas jakąś pierdołą. Nagle czuję presję i urządzanie na nowo mieszkania, które miało być takie fajne, jeszcze przed rozpoczęciem staje się koszmarem. Rano mnie oświeca. Na siłę próbujemy wepchnąć się w stare tory gonitwy, załatwiania, wciskania w minutę jak najwięcej. Stop. Oboje nie mamy ochoty siedzieć na kanapie, ale nie o taką aktywność nam chodzi.
To jest chyba mniej więcej czas, kiedy zaczynamy dochodzić do siebie, ogarniać się. Powoli dojrzewamy do decyzji, żeby już sobie odpuścić, przyjąć do wiadomości, że ten etap się skończył i pora zacząć nowy. Czas pozwolić by podróż zagnieździła się tam gdzie jej miejsce – we wspomnieniach. Widzimy światełko w tunelu. Co prawda czasem się rozżarza by potem znowu zgasnąć, ale jest. Lepszy nastrój wraca przeplatany momentami trudnymi i bezsensownymi. Powoli klarują się nowe cele i poczucie, że tak jak na początku podróż wydawała się czymś niemożliwym tak i nowe pomysły na wstępie takie wydawać się mogą. Dociera, że właśnie zrealizowaliśmy coś wielkiego i nie powinno nas dziwić, że wszystko inne nie wydaje się takie ciekawe. Mamy prawo odsapnąć, zastanowić się co dalej. Trzeba na nowo określić cel i do niego dążyć. Wtedy będzie dobrze. A że teraz żaden nie wydaje się wystarczająco interesujący? Chyba trzeba dać sobie czas.
Bo święta to śnieg
Życie w Polsce przyzwyczaiło mnie do pewnych nastrojów w określonych porach roku. Uwielbiam gdy kończy się lato i w powietrzu zaczynam czuć jesień. Pierwszy śnieg każe mi się trochę wyciszyć i uspokoić, a potem przychodzi wiosna i znowu wszystkiego bardziej mi się chcę. Gdyby nie przed i pozimowe pluchy Polska byłaby idealnym krajem do życia.
Za chwilę spędzimy już trzecie święta poza domem. Wymiar religijny od dawna nie jest już dla nas istotny, ale ciągle rościmy sobie prawo do obchodzenia właśnie tych świąt. Nie czas i miejsce by wdawać się w dyskusję ile w zwyczajach bożonarodzeniowych jest tradycji pogańskiej a ile chrześcijańskiej i w związku z tym kto ma prawo je obchodzić. Te święta już dawno straciły wymiar tylko i wyłącznie religijny. Mają oczywiście swoją komercyjną stronę z grubym Świętym Mikołajem wylansowanym przez Coca-Colę, ale mają przede wszystkim pewną magiczną moc. Nawet w najbardziej zapędzonej korporacji w tym czasie nikt nie zakłóci ci spokoju telefonem czy mejlem.
Święta to też śnieg. Ostatnimi laty chętnie zasypuje Polskę w styczniu ale akurat na te kilka dni nie chce się pojawić. To oczywiście dziecinne uwarunkowanie, ale białość za oknem pozwala bardziej poczuć domowe ciepło. Co jednak, gdy kolejne już święta spędza się w upale? Ludzie czasem zazdroszczą świąt zagranicą, w tropikach i smażenia się w tym czasie na słońcu. Ja akurat na ten czas najchętniej wróciłabym do Polski. Za każdym razem próbujemy chociaż trochę stworzyć sobie atmosferę, ale do tego nie wystarczy smażona ryba. Doceniliśmy też ile tradycji, zwyczajów mamy w Polsce. Ameryka Południowa choć bardzo katolicka ogranicza się do wspólnego obiadu i zakupów. Tak przynajmniej było w Chile, zobaczymy co w tym czasie dzieje się w Wenezueli.
Mam taką swoją osobistą teorię, że to właśnie śnieg robi różnicę. W zimową zawieję najprzyjemniej siedzieć w domu, a gdy cała rodzina jest zmuszona by być w tym domu razem to i robić coś trzeba, a choćby dwanaście potraw ugotować. Wiemy, że te święta również będą bez nastroju i z zazdrością myślimy o Was, którzy mają choinkę, miejmy nadzieję śnieg za oknem i tę niepowtarzalną atmosferę. Doceńcie to, my już doceniamy. A przy okazji życzymy Wam wspaniałych i koniecznie śnieżnych Świąt Bożego Narodzenia!
Malowanie trawy na zielono
Podejmując decyzję o podróżowaniu przyświecają nam różne motywy. Po prostu chcemy odpocząć, może coś zobaczyć, poznać, spróbować czegoś nowego. Gdyby jednak świat poza naszym własnym podwórkiem był paskudny, nikt nie zadawałby sobie trudu, żeby w ogóle ruszać się z miejsca. Czy możemy więc uznać, że świat co do zasady jest piękny, a ci którzy podróżują dla tego piękna między innymi podnoszą się z kanapy? Mogłoby się wydawać, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Czy oby jednak na pewno? Bo jeśli taki piękny to jak wytłumaczyć to co dzieje się na blogach, portalach i magazynach podróżniczych czy na fejsbuku? Fotoszopka pełną gębą! Nieprzerobione zdjęcie to wyjątek. Wszędzie nasycone barwy, kolor wody taki, że masz wątpliwość czy to jeszcze morze czy z tankowca nastąpił wyciek Curaçao. Dziecięce twarze wycieniowane tak, jakby każdy azjatycki brzdąc chodził z pudrem rozświetlającym w kieszeni.
Kiedyś nawet mi to aż tak bardzo nie przeszkadzało. Wynikało to pewnie z nieświadomości możliwości programów graficznych i z nieznajomości miejsc, które oglądałam na zdjęciach. Rozumiem takie zabiegi w folderach turystycznych. Zdjęcie ma sprzedać wycieczkę. Cel jest oczywisty. A co z resztą? Długo nie mogłam zrozumieć po co ludzie to robią. Czy sami wierzą, w to co na swoich zdjęciach oglądają? Teraz już wiem, że świat to za mało. Potrzebny nam superświat i okazuje się, że ma to nawet biologiczne uzasadnienie. Nie oświeciłoby mnie jednak, gdyby nie książka Desmonda Morrisa „Ludzkie zoo”.
Podobno to naturalne dla człowieka, że wiecznie poszukuje nowych i silnych impulsów ze swojego otoczenia. Jeśli bodźce, które otrzymuje są zbyt słabe tworzy superbodźce. I tak jak normalny bodziec wywołuje normalną reakcję tak superbodziec superreakcję. W celu stworzenia superbodźca można też zredukować wszystko to co nieistotne. I tak wyjeżdżamy w superpodróż. Nie jest zwykła bo będzie trwać bardzo długo. To jednak nie wystarczy. To jest superbodziec dla nas samych, co jednak dla tych którzy będę o tym jedynie czytać, słuchać lub oglądać na zdjęciach? By wywołać superreakcję trzeba doświadczać superprzygód na superplaży. Eliminujemy tłum i śmieci. Nie wspominamy o zwyczajności, zmęczeniu i znudzeniu kolejnym podobnym miejscem. I mamy superbodziec gotowy. Nie chodzi tu tylko o zdjęcia. Podkolorować można wszystko – przygody, ważność w pracy, własną niezastąpioność. I tak jak wierzymy w podkolorowane zdjęcia tak samo nabieramy się na superżycie. Tyle tylko, że to superżycie zawsze należy do kogoś innego. Wiem, bo sama często padam ofiarą cudzych superhistorii. Życie z wiecznym uśmiechem na twarzy, przekuwanie porażki w sukces. Wierzę w to, że nikt poza mną się nie stresuje, nie boi, a każda nowa aktywność od samego początku sprawia mu przyjemność. I tylko ja jedyna jestem tą, która nadal czuje się niepewnie. Chciałabym spojrzeć na siebie jak obserwator i zobaczyć co ja podkolorowuję, a o czym nawet nie wiem. Ja znam cały swój pakiet, ale czy obserwator widzi tylko opakowanie? Opakowanie może być przepiękne i kryć coś zwykłego. Może też być odwrotnie. Warto więc pamiętać, że moje myślenie o innych nie jest tożsame z ich myśleniem o samych sobie. Ja widzę wycinek życia, przygód, a oni znają całą swoją codzienność.
Dlatego czasem własne życie sprawia zawód. Przeżywając je chciałoby się czuć to co się czuje czytając czy słysząc o cudzym życiu. Chciałoby się mieć emocje jak wtedy, gdy ktoś po trochu opowiada o tym co się stało, nigdy nie zdradzając wszystkiego. Zachowywanie nudnych szczegółów czy podkolorowanie tych ciekawych czyni superczłowiekiem.
Jaki z tego morał? Może czas przestać wierzyć, że superżycie czy superpodróż istnieją, chociaż zawsze będzie istnieć pokusa, żeby się na to nabrać. Superżycia świetnie się sprzedają, mogą być nawet świetną inspiracją. Tyle tylko, że samemu nigdy takiego nie będzie się miało, a to już budzi frustrację. Siebie samego nie oszukasz, nie wytniesz sobie co lepszych fragmentów i magicznym przyciskiem nie zlikwidujesz tego co niewygodne. To nie złożenie broni, to zaprzestanie walki z wiatrakami. Dobre życie wystarczy, nie musi być super. To i tak dużo.
Komu z nami po drodze
Podróż to nieocenione źródło nowych znajomości. Nowe twarze poznajemy prawie codziennie. W pewnym momencie następuje jednak przesyt. Zaczynasz mieć dość powierzchownej paplaniny złożonej ciągle z tych samych pytań i odpowiedzi. Przestajesz pytać o imię, bo to też nie sprawia, że kogoś znasz lepiej. Są oczywiście wyjątki, ludzie z którymi zaprzyjaźniliśmy się, których bardzo polubiliśmy i z którymi chcemy utrzymać kontakt. Z biegiem czasu tych wyjątków na szczęście zrobiło się więcej, bo i my bardziej otworzyliśmy się na ludzi. Jednak to te powierzchowne rozmowy przypominają nam co zostawiliśmy w domu. To tam zostały głębokie związki, przyjaźnie i ludzie, którym nie trzeba za każdym razem opowiadać kim jesteśmy, bo oni to dobrze wiedzą. Jednym słowem tęsknimy. Nie wiem jak ludzie radzili sobie z tęsknotą w czasach kiedy nie było Internetu, Skype’a i podobnych udogodnień. Były listy i na pewno każdy list był czymś ważnym i czymś specjalnym, ale przecież jednocześnie bardzo nieaktualnym. Technika na pewno wiele ułatwia i czasami daje wrażenie, że wcale nie jesteśmy tak daleko. Sprawia też, że gdy rozmawiamy ten czas faktycznie poświęcony jest rozmowie, a nie zerkaniu w telewizor czy puszczaniu nowych hitów z YouTube.
Poznawanie wielu ludzi pomaga uświadomić sobie jak często traci się czas na tych, którzy nic do naszego życia nie wnoszą, którzy skupieni są tylko na sobie i na swoich ustalonych opiniach o świecie. Te same osoby mogą być oczywiście kimś bardzo wartościowym w życiu kogoś innego, ale niekoniecznie w naszym. Ja mogę być wartościowa w życiu moich bliskich, ale znaleźć się w kategorii „znajomość powierzchowna” wielu innych osób. I to jest w porządku. Uczę się tego, że wcale nie muszę każdego tolerować, że nie warto na siłę podtrzymywać znajomości tylko po to by wydać się fajną i by być lubianą. Absolutnie nie chodzi mi o to, że ludzie mają do czegoś służyć, że muszę mieć korzyść ze znajomości, ale o to, że warto mieć relacje dobre, przyjazne, wartościowe, których podstawą jest właściwa motywacja. Szkoda czasu na związki oparte na interesie, wymaganiu czegoś od siebie, a nie na wzajemnej trosce. Takie słowa brzmią egoistycznie, ale zastanówcie się jak często rozmawiacie z kimś tylko dlatego, że tak wypada, albo nie chcecie być obgadani lub uznani za niefajnych? Nie chodzi mi tu o bycie chamem, ranieniu i krzywdzeniu innych, a tak często się rozumie pojęcie zdrowego egoizmu i asertywności. Mówię o skupianiu się na rzeczach najważniejszych. Życie, choć wcale się tak nie wydaje, jest jednak krótkie i może lepiej wcześniej dojść do tego co ważne. W zrozumieniu tego bardzo mi pomogły pewne słowa. Nie pamiętam czyje i nie pamiętam gdzie je przeczytałam w każdym razie w wolnym tłumaczeniu z angielskiego brzmią mniej więcej tak: nie czyn kogoś priorytetem w swoim życiu, jeżeli dla niego jesteś tylko jedną z wielu możliwości.
Jednym z wielkich odkryć tej podróży jest też szczerość. Przypominam sobie jak często mówiłam lub robiłam coś bo tak wypada lub by nie zrobić komuś przykrości. Odkryłam, że szczerość nie musi być bezczelna i chamska i nigdy taka nie będzie gdy jest po prostu szczera. To działa też w drugą stronę. Przestałam tolerować, gdy ludzie mnie zwodzą natomiast zaczęłam doceniać , gdy nie odkładają odmowy na później kiedy wiedzą, że nie mają zamiaru czegoś zrobić lub nie mają na coś ochoty. Równie mocno zaczęło mnie irytować, gdy sama zostawiałam coś w zawieszeniu zamiast od razu zadać sobie pytanie czy czegoś chcę i dopiero udzielić odpowiedzi innej osobie. To wszystko jest jednak proste, gdy wiesz, że osoba, z którą rozmawiasz jest w twoim życiu tylko na chwilę. Inaczej jest z tymi, na których ci zależy. Wtedy nie zawsze jest istotne czego chcę ja.
W tym wszystkim czai się pewne ryzyko. Ile czasu potrzeba, żeby kogoś poznać? Czy faktycznie mamy jakiś szósty zmysł, który od razu pozwala ocenić z kim mamy do czynienia? Łatwo przecież przegapić kogoś wartościowego kto potrzebuje więcej czasu, żeby się otworzyć. Mam jednak wrażenie, że z tym akurat świetnie sobie radzimy. To się dzieje naturalnie. Nie trzeba robić selekcji, ona robi się sama.