- Szczegóły
-
Kategoria: 28. Gwatemala
-
Odsłony: 4468
21-27 luty 2015 roku (926-932 dzień)
… czyli ostatnia przejażdżka wśród wulkanów
Trzeba sobie zrobić przerwę od interesów i po raz ostatni zasiąść na naszych maszynach. Robimy sobie krótki weekend za miastem – w końcu szukanie kupca to prawie jak praca na etacie. Wyjazd krótki ale owocny we wrażenia jakich dawno nie mieliśmy. Zaczynamy od Jeziora Atitlan wokół którego położonych jest kilkanaście wioseczek. Wioseczki zdają się być tematyczne. Jedne bardziej turystyczne, inne mniej. Ponieważ znowu nie zadaliśmy sobie trudu poczytania gdzie warto się udać trochę przypadkiem trafiamy do wioski miłośników New Age. Można tu pomedytować, obłożyć się magicznymi kamieniami, aurę oczyścić. My ograniczyliśmy się do browarków w litrowych butlach i spożycia ich na jedynym publicznym pomoście, do którego co chwilę przypływały łódki, a wsiadający i wysiadający pasażerowie co i raz trącali nas tam i ówdzie.
Nad Atitlan na pewno można znaleźć fajne miejsce i coś dla siebie. Zrelaksować się, hiszpańskiego pouczyć czy poimprezować. Nam się jednak trochę spieszyło, więc nie daliśmy za bardzo temu pięknemu jezioru szansy.
Za to druga część wycieczki spowodowała, że uwierzyliśmy, że jeszcze nie jesteśmy straceni, że jeszcze coś może zachwycić nas tak, że uśmiech przez długi czas nie schodził nam z pysków (ostatnio opcja „zniechęcona maruda” włączała nam się dość często). Mowa o wulkanie Acatenango, z którego można poobserwować położony nieopodal Volcan de Fuego, który cały czas eksploduje wypuszczając kłęby popiołu. Optymistycznie wymyśliliśmy, że wybierzemy się tam w nocy, żeby obejrzeć wschód słońca. Dojechaliśmy do wioseczki La Soledad pod wulkanem. Tam wynajęliśmy lokalnego przewodnika i u jego rodzinki załatwiliśmy sobie nocleg (przy okazji dziękujemy Magdzie i Michałowi z www.pelikanochomik.com za podpowiedzi, szczególnie co do czapek:) ). Świetnie trafiliśmy bo akurat w niedzielę gospodyni przyrządzała jedzenie dla wioski. Objedliśmy się pysznościami za grosiki, a że o północy mieliśmy wyruszyć, poszliśmy wcześnie spać.
Nawet w nocy mieliśmy przepiękne widoki na rozświetlone w dole wioski. Wspinaczka na ten wulkan to jednak nie niedzielny spacer. Trochę ostatnio odzwyczailiśmy się od wysokości. W dodatku było tak przeraźliwie zimno, że nie czułam rąk i nóg. To wszystko razem sprawiło, że dopadł mnie kryzys jak nigdy. Szłam i płakałam, że mi zimno i że po co ja to robię i dlaczego nie ma jeszcze krateru, a miał być już za tymi kamieniami. Coś takiego jeszcze mnie nie spotkało. Oprzytomniałam trochę jak zobojętniała potknęłam się i zsunęłam po zboczu. Na szczęście chłopaki złapali mnie za kaptur bo chyba z powrotem już bym nie weszła. Luis, nasz przewodnik, nazbierał po drodze drewna i motywował nas kawą, którą mieliśmy wypić na górze. W końcu dotarliśmy. Wiało straszliwie, co z brakiem tlenu skutecznie uniemożliwiło rozpalenie ogniska. Nici z kawy i ogrzania się. Do wschodu słońca jeszcze trochę czasu więc czekaliśmy od mniej wietrznej strony. W końcu zaczęło się i to był najpiękniejszy widok od bardzo, bardzo dawna. Różowo-fioletowe światło, stożkowy Wulkan Wody i pierzyna z chmur, a potem pierwsze promienie słońca. Coś niesamowitego. Zdjęcia nawet w połowie nie oddały tego piękna, tym bardziej, że od zimna bateria postanowiła poudawać w tym właśnie momencie, że się wyczerpała. Strasznie chciało mi się śmiać z mojego wcześniejszego kryzysu bo widok wynagrodził mi cały wysiłek i każdy zmarznięty na kość palec. Obeszliśmy jeszcze krater i w końcu roześmiani od ucha do ucha zeszliśmy na dół podziwiając to co w nocy było niewidoczne. Zejście okazało się bardziej zjazdem bo nasze starte buty w ogóle nie trzymały nas na piachu i wulkanowym żużelku. Jeszcze tego samego dnia zmęczeni i czarni od popiołu wróciliśmy do Antigua.
Pierwsze podejście do sprzedaży było, odpoczynek po tejże próbie też, więc nadszedł czas, żeby na poważnie zająć się sprzedażą. Gwatemala to ostanie miejsce, żeby to zrobić. W Belize wbijają podobno motor do paszportu, a w Meksyku trzeba zapłacić 400 dolarów depozytu. Zainteresowanych niby jest sporo. Wydzwaniali do nas nawet w czasie wolnym od pracy, zaczepiali widząc przyklejone do motocykli ogłoszenia. Ciągle jednak nie chciał się pojawić upragniony turysta, który zabrałby nasze dzieciątka w powrotną podróż do domu. Nie pozostało nam nic innego jak sprzedać motor taniej Gwatemalczykowi. Ci natomiast choć bardzo entuzjastyczni opanowywali się trochę, gdy dochodziło do płacenia. W końcu, gdy pan określający się bardzo poważnym biznesmenem nie przyjechał na umówioną godzinę, zdecydowaliśmy się na Carlosa, czyli pierwszą osobę, z którą w ogóle rozmawialiśmy o cenie. Wtedy wspominał, że mógłby wziąć jeden motor, a potem, że dwa ale dużo taniej. Zajrzeliśmy do niego jeszcze raz i dopiero wtedy dopatrzył się, że to 150-ki a nie jakieś marne 125-ki. Ponegocjowaliśmy jeszcze cenę, dorzuciliśmy kaski, wzięliśmy zaliczkę i zostawiliśmy Negro jako zabezpieczenie. Prawie już świętujący odbieramy telefon, że Carlos nie będzie miał na rano reszty pieniędzy, że będą dopiero pojutrze. Negro w jasyrze, czyżbyśmy opylili motor za zaliczkę? Nie, no przecież wszystkie dokumenty są u nas. Bank na szczęście wypłacił pieniądze po południu. Biegniemy do prawnika, a ten robi problemy (oj, ci prawnicy). Nie chce sporządzić umowy i odsyła nas do urzędu celnego. Zaczynamy się bać, że będziemy musieli porzucić gdzieś motory. Z samego rana ruszamy jednak do Gwatemali do agencji celnej, tam podpisujemy jeden papierek, Carlos wręcza nam kasę i nawet odwozi nas pod hotel, żeby ktoś nas po drodze nie napadł. Oczywiście w ostatnim momencie lekko zmieszany stwierdził, że on nie chce kupić motorów na siebie, żeby nie płacić za rejestrację, więc jakbyśmy tak in blanco podpisali. Absolutnie się nie zgadzamy. W końcu podpisujemy dokument z miejscem na nazwisko nowego kupca. Do tej pory nie wiemy kto ostatecznie kupił nasze motory. Nie wiemy też czy możemy wrócić do Gwatemali czy też każą płacić nam cło. Dla bezpieczeństwa przez jakiś czas po prostu nie będziemy tam jeździć.
Po tych wszystkich perypetiach poczuliśmy nawet ulgę. Szybko jednak zatęsknimy do niezależności i swobody jaką dawały nam motocykle. Jest jednak plan, żeby ku chwale dzielnych maszyn pieniądze ze sprzedaży dobrze wydać. A na pamiątkę zostawiliśmy sobie blachy.
Na chwilę opuszczamy Antigua. Na obiedzie przy ratuszu w Sololá. |
Wolny weekend czas zacząć. Pierwszy widok na Jezioro Atitlan. |
A tu już na łódce w stronę jednej z nadjeziornych wiosek. Ta strona trochę mniej urocza. |
Ruszamy w nieznane. |
Nasz kapitan! |
Architekt krajobrazu dał trochę ciała z tymi wieżowcami. |
Taki styl bardziej pasuje do okolicy. |
Nawet w czasie wolnego weekendu dręczą nas telefonami. Po takim czasie nieużywania telefonu to dość męczące zajęcie, szczególnie, że oferty nas nie zachwycają. |
Santa Cruz |
Santa Cruz |
Zdecydowaliśmy się zostać w San Marcos La Laguna. |
San Marcos |
Lądujemy w wiosce dla miłośników New Age. |
Kolega był chyba na jakimś obrzędzie szamańskim sądząc po makijażu. |
Jezioro Atitlan |
Wieczorem mieszkanki wioski wystawiały małe kramiki z pysznym jedzeniem. |
A po kolacji na trawienie... |
Duch na pomoście. |
Takiego zdjęcia nie może zabraknąć w relacji znad Jeziora Atitlan. Pomosty to znak rozpoznawczy tego miejsca. |
Romantyczny wioślarz o wschodzie słońca. |
Powiosłował w siną dal. |
A my ruszyliśmy na targ w Chichicastenango. |
Świeże mięsko. |
Najbardziej urokliwe miejsce. Kościół znajduje się na terenie targowiska i trafiliśmy tu akurat w środę popielcową. Klimat kojarzył nam się bardziej z hinduskimi świątyniami niż z katolickim kościołem. |
Z mamunią na wycieczce. |
Wszędzie czuć było kadzidło, w kościele panował półmrok. Niesamowite wrażenie. |
A tu panowie w spódniczkach zbierają na tacę. |
To chyba najlepszy handlarz w miasteczku. Dziewczyny ustawiały się do niego w kolejce. |
Środa popielcowa po gwatemalsku. |
Zajrzeliśmy tu dla wnętrz. Wycieczki przyjeżdżają tu na wypasiony obiad. |
No co, w czachę mi grzeje na słońcu! |
Jedziemy do La Soledad, by stamtąd wspiąć się na wulkan Acatenango. |
Zamieszkujemy z rodzinką naszego przewodnika. Motory trzeba było częściowo znieść dróżką po lewej. |
W nocy ruszamy z Luisem. |
A wieczorkiem robimy sobie spacer po wiosce. |
Dzieciaki zawsze zainteresowane przybyszami. |
Na granicy chmur. |
Nie mogliśmy się połapać które dzieciątko jest czyje. W każdym razie wszystkie z rodziny Luisa. |
Zachód słońca. |
Wyruszamy o północy. |
Są znaki, może jakoś trafimy. |
Niesamowity widok na rozświetlone wioski. |
Czekamy na wchód słońca. To jest właśnie moment kiedy zawiódł aparat, ale zdjęcia i tak nie oddałyby bajkowego widoku. |
Wulkan Ognia. Coraz buchał popiołem niestety z uwagi na silny wiatr wszystko od razu leciało na boczek. |
To po to wspinaliśmy sie tu po ciemku. |
Było ciężko i potwornie zimno (największą marudą na wycieczce została Sława), ale widok wynagrodził wszystko. Wdrapaliśmy się w końcu na 3976 m n.p.m. Mordy jeszcze długo nam się uśmiechały. |
Obchodzimy jeszcze krater... |
... z każdej strony. |
Jeszcze jeden rzut oka na Fuego i... |
... zamaskowani turyści z Bolandy powoli ruszają na dół. |
Dopiero na cieniu widać, że wulkan ma idealny stożkowy kształt. |
W kraterze można też sobie zanocować. |
Na wulkanie Acatenango. |
Po grząskim żużlu ruszamy w dół. |
Widoki w drodze powrotnej też piękne. |
Wulkan Wody |
Drzewa dopadła jakaś choroba. Dorwały się do nich miejscowe korniki. |
Wróciliśmy do Antigua. |
Tylko chwilę nas nie było, a tu rozróba. Popisowa akcja policji. Z lokalu wyprowadzono skutego rzezimieszka. Nie wiemy co przeskrobał, ale chyba coś poważniejszego niż odmowa zapłaty za piwo. |
Przez tyle kilometrów Negro wiózł tyłek Cristobala i czasami Sławy. |
Płacz i zgrzytanie zębami. Nie chcemy się rozstawać. |
A tu dzięki skomplikowanym matematycznym rachunkom można policzyć przez ile kilometrów Negro wiózł nas oboje. Z takim wynikiem zakończył przygodę Rojo. |
Jeszcze ostatnia kawka i ciasteczko w naszej ulubionej piekarni. |
Trochę jeszcze pozwiedzaliśmy przed wyjazdem. |
Antigua skrywa wiele tajemnic. |
Antigua |
W naszym hostelowym ogródku. |
Z wizytą w ekskluzywnym hotelu. |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Papuga joginka. Dla oklasków robiła fikołki. |
Te okazu już mniej zwariowane. |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
W ruinach katedry można przyrzec sobie różne rzeczy, że aż do śmierci itd. |
Hotel Museo Casa Santo Domingo |
Antigua |
W domu Carlosa. Ruszamy do stolicy załatwić formalności. |
Rojo i Negro już tu zostaną. Carlos jeszcze nie został właścicielem, a już się ogłosił, że sprzeda. Co więcej okazało się, że bez papierów jeździł sobie po mieście. |
A oto i tymczasowy właściciel naszych maszyn. Do tej pory nie wiemy kto je ostatecznie kupił. |
Z właścicielką Hostelu El Viajero. Bardzo fajnie nam się tu mieszkało przez prawie dwa tygodnie. |
Na otarcie łez - za tyle opchnęliśmy Rojo i Negro. |
Nie ma co płakać. Opijamy sprzedaż. To jednak jeszcze nie koniec. W ostatnich tygodniach wycieczki zamienimy się w plecakowców. To dopiero trudna przemiana. |
Garść praktyczna: > La Soledad - Wulkan Acatenango z przewodnikiem i noclegiem 200 QZL /2 os.; > San Marcos - pokój dwuosobowy do wspólnej łazienki 100 QZL. |