czol1050c

25 listopad – 2 grudzień 2012 roku (109-116 dzień)

 

    Po uporządkowanych Chinach, pierwsze zetknięcie z Kalkutą wprawia nas w lekki szok. Zapchane, rozklekotane autobusy, do których nie chcą nas wpuścić z plecakami, bieda i kolorowi ludzie. Do tego cała paleta zapachów. Smród odchodów przechodzi w zapach kadzideł, przypraw i jedzenia by za chwilę porazić nos fetorem śmietniska. Ulice ćwiczą nas w uważności. Z jednej strony trzeba patrzeć pod nogi by w coś nie wdepnąć, z drugiej rozglądać się na boki by nie wpaść pod taksówkę, rikszę czy motocykl. Szok szybko ustępuje jednak miejsca zachwytowi.

    Zaczynamy z grubej rury. Zdążyliśmy zainstalować się w hotelu, zjeść coś i ruszyliśmy do kina na najnowszy przebój z Shah Rukh Khanem. Gdy tylko bohater tłumów nieogolony, w ciemnych okularach i na motorze pojawił się na ekranie przywitano go okrzykami i oklaskami. Naprawdę muszą go tu kochać i wcale im się nie dziwię. Zdziwiło nas natomiast jak bardzo jesteśmy zacofani jeśli chodzi o bollywódzkie produkcje. Byliśmy przekonani, że nadal, poza tańcem, ciało do ciała to nie bardzo, a tu nie dość, że pocałunek (tu sala znowu krzyczy i klaszcze) to jeszcze kotłowanina w pościeli. Wyszliśmy z kina o północy. Puste ulice, ludzie śpią na ziemi, szczury, psy, śmieci i nic podobnego do tego co widzieliśmy przed chwilą w kinie. Zastanawiamy się na ile te kolorowe filmy są dla Hindusów frustrujące, a na ile motywujące. A może po prostu rozrywka to rozrywka. Z rozmyślań wytrąca nas zamknięta krata w hotelu. O tym musimy się nauczyć pamiętać. Nocne szwendaczki trzeba kończyć przed 23.

    Na drugą stronę rzeki przedostajemy się promem. Tam jeszcze większy chaos i rwetes. W drodze powrotnej wsiedliśmy na nie ten prom co trzeba i zamiast wrócić do nadbrzeżnego parku, za radą poznanego na promie Aruna, idziemy zwiedzać świątynię. Arun przyjeżdża tu w każdy poniedziałek i przy okazji funduje nam ekspresowy obchód przybytku. Zdążył się pomodlić, złożyć ofiarę i odprawić wszystkie wymagane obrzędy, a dla nas tempo było tak szybkie, że nawet nie zwróciliśmy uwagi jak to wszystko wygląda w środku. Z tego zdezorientowania daliśmy się nawet zakropkować. Przynajmniej uduchowienie mamy zaliczone.

    W świątyni Kali nie mieliśmy już takiego szczęścia, czyli przyjaznego i bezinteresownego przewodnika. Nie zdążyliśmy nawet zauważyć, gdzie wejście, a już lokalni oprowadzacze wskazali nam gdzie buty zostawić, wręczyli kwiatki i kadzidełka i zaczęli prowadzić. Nawet nie mieliśmy nic przeciwko. Podali nam cenę zestawu świątynnego, stwierdziliśmy, że przewodnik zechce pewnie drugie tyle, koszt niewielki, a przynajmniej czegoś się dowiemy. W cenie usługi zawarte było również odepchnięcie łokciami i kolanami modlących się tak, żebyśmy mogli przyjrzeć się posągowi bogini Kali. Punktem kulminacyjnym było doprowadzenie do świętego drzewa, gdzie pary modlą się o potomka. To uderzenie w emocjonalną strunę, miało poprzedzić wyciągnięcie zeszyciku, w którym zapisane są datki przekazane przez innych naiwnych. Kto zaryzykuje zemstę bogów, gdy w grę wchodzi przedłużenie gatunku? No cóż, nasze przesiąknięte trucizną racjonalizmu mózgi oparły się presji. Do pewnego stopnia oczywiście, ale przynajmniej zamiast kilku tysięcy rupii (rzekomo wszyscy po tyle dają, chociaż naszym zdaniem dopisują zera), zostawiliśmy 200 i przewodnika z pytaniem na ustach: „Tylko tyle?”. Dla bardziej hojnych są chyba jeszcze jakieś atrakcje, bo zostaliśmy z kadzidłami w rękach, a nasz przewodnik kazał nam je zapalić we własnym kraju. Mamy nauczkę, ale przynajmniej tym razem nie daliśmy się zakropkować.

    Być może z powyższego akapitu bije sceptycyzm. Wiemy, że podejścia są różne i szanujemy to, ale my akurat nie szukamy w Indiach duchowego oświecenia, nie wdziejemy hinduszatek i nie będziemy się snuć po ulicach z nadmiarem tkaniny w kroku. Jakoś mam wrażenie, że mimo tego poczujemy ducha tego kraju i cała szmatkowa otoczka nie jest nam do tego potrzebna.

Pozostałe atrakcje w Kalkucie na zmianę, albo robią na nas duże wrażenie, albo wywołują uśmieszek, a czasami nie pozostawiają absolutnie żadnego piętna. Z tych uśmieszkowych polecamy planetarium i półgodzinny film o wszechświecie za każdym razem czytany przez lektorkę. Z tych na pograniczu - widowisko dźwiękowo-świetlne w parku przy Victoria Memorial, troszkę śmieszne, troszkę fajne. Największe wrażenie wywołały jednak miejsca najkrócej opisywane w przewodniku, czyli cmentarz przy Park Street, Marmurowy Pałac i targ owoców.

    Wpadliśmy w leniwy nastrój i trochę późno zabieramy się za kupno biletów na pociąg. Chcieliśmy nawet pójść na łatwiznę i załatwić sprawę przez pośrednika, ale ten wieczorem wrócił bez biletów, inny zażyczył sobie prowizję wartości biletu. Próbujemy sami. Pierwsze okienko na dworcu i już w sercach nadzieja, proszą nas do środka, ale okazuje się, że tylko po to by napisać, gdzie mamy się udać. Udajemy się, a tam znowu to samo. Tym razem wysyłają nas na drugą stronę rzeki. Na szczęście już dalej nas nie odesłali. Nie mamy jeszcze rozpracowanego systemu, ale zdaje się, że są jakieś pule biletów dla gamoniowatych turystów, którzy nie są w stanie skumać działania list oczekujących i tajemniczych dodatkowych biletów sprzedawanych na dwa dni przed odjazdem, albo na wypadek, gdy ktoś zrezygnuje. Być może znajomość systemu nie będzie nam jednak potrzebna. Mamy plan, ale o tym na razie sza.

wroc1 wzor dalej1

 

 

 

Kalkuta

Trafiliśmy od razu w piekielny tłum. Pokazy ulicznych walk na kije umilały nam spacer.

W Kalkucie są też miejsca odludne, "sprzyjające" kontemplacji.

Nocne łowy nad rzeką Hoogly.

Miłość do Shah Rukh Khan'a (oraz do filmów Bollywood) zaczęła się w trakcie tego seansu. Pierwszy wieczór w Kalkucie spędziliśmy na filmie "Jab tak hai jaan" w Elite Cinema.

Drugie gromkie oklaski od widzów pojawiły się w trakcie pierwszego pocałunku. Pierwsze oczywiście gdy tylko idol pojawił się na ekranie.

Widok z naszego "apartamą" - czyż nie uroczy?!

Pyszności młodych kokosów ukryte są w miąższu, a soczek jest taki seee.

Ulice Kalkuty.

Kościół św. Jana.

Ulice Kalkuty.

Jeden z bardziej eleganckich pisuarów. Zazwyczaj wszyscy mężczyźni sikają gdzie popadnie.

Swastyki na ulicy kościelnej?! Coś tu nie gra :)

Nad rzeką Hoogly.

Dla kilkunastomilionowego miasta trzy mosty to za mało, więc między brzegami rzeki kursują tramwaje wodne.

Most Howrah

Na brzegu dzielnicy Howrah.

Myju, myju...

Prawie każdy ma tu coś na głowie.

Wszędzie gdzie można zejść do rzeki można też spotkać kąpiących się ludzi.

Jeśli mieszkasz przy torach nie musisz ustawiać drzemki w telefonie.

Arun oprowadził nas po świątynnych zaułkach, gdzie zostaliśmy zakropkowani.

Nad brzegiem rzeki Hoogly.

Trawmwaje wodne na rzece Hoogly.

Do autobusów oraz tramwajów można wskakiwać jak tylko nadarzy się taka okazja.

Jeden z lepszych napojów - sok z trzciny cukrowej (myślałem że z bambusa) z limonką.

Na pokazie w planeterium trochę się wynudziliśmy. Jak prawie wszędzie pobrzmiewa tu echo lat 80-tych ubiegłego wieku.

Katedra św. Pawła.

Uliczny artysta.

Victoria Memorial

Victoria Memorial

Biała twarz z rodziną hinduską.

Victoria Memorial

W parkach rozrabiają hinduskie pary, pochowane w różnych zakamarkach, dopuszczają się lubieżnych czynów.

Z cyklu "Wiewióry Świata" - czas na gryzonie indyjskie.

KiS

Victoria Memorial - na pokazie "light and sound".

South Park Street Cemetery

South Park Street Cemetery

Żółte Ambassadory są wszędzie!

Dom Matki Teresy.

Dom Matki Teresy.

Uliczny handel.

Uliczny transport.

Psie kulki można tak często spotkać jak psie kupki. A może one nie są psie?

Szalona Sława na Enfieldzie.

Ulice Kalkuty.

Ambassadorzy

W drodze do ogrodu botanicznego - w autobusie coś za spokojnie i nienaturalnie pusto...

Przeprawa przez rzekę Hoogly.

Ogród Botaniczny

Ogród Botaniczny

Ogród Botaniczny

Ogród Botaniczny

Drzewa Banyan (figowiec bengalski).

Ogród Botaniczny

Kapitan Roweru Wodnego nr 8 dziękuje za przejażdżkę.

Autobusy ocierają się o inne pojazdy, o ludzi, o drzewa, o wszystko.

Krykiet - liga podwórkowa.

Krykiet - liga uliczna.

Krykiet - liga półzawodowa. Niestety najbliższy mecz odbędzie się w Kalkucie za tydzień, więc może gdzieś indziej spróbujemy dostać się na to widowisko.

Uliczki Kalkuty.

W metrze - miejsca tylko dla lejdis.

Ciekawa fasada biurowca.

W intytucie medytacyjnym Aurobindo.

Uliczki Kalkuty.

Targ owoców.

Granatowo

Pomarańczowo

Na targu owoców.

Uliczki Kalkuty.

Ale kokosy!

Marble Palace

Marble Palace

W ogrodzie Marble Palace.

Budynek sądu.

Budynek rządowy - jest porządek na szczycie.

Eden Garden

Rikszasz - podobno ostatnie piesze ryksze w Indiach.

W restauracji

Uliczki Kalkuty.

Uliczki Kalkuty.


wroc1 wzor dalej1

 



Showcases

Background Image

Header Color

:

Content Color

:

Our website is protected by DMC Firewall!