10-14 kwiecień 2013 roku (245-249 dzień)
|
Sprzedaż Suzuki miała być dziecinnie prosta. Co w końcu może pójść nie tak, jeśli kupujesz od znajomego znajomego, umawiasz się „na gębę”, nie dostajesz kompletu dokumentów, ani żadnego świstka potwierdzającego tak kupno, jak i warunki odkupu motoru? (W tym momencie tych, którzy wiedzą czym zawodowo zajmuje się pani pisząca, uprasza się o zwrócenie uwagi, że pani pisząca jest na wakacjach i nie wykonuje aktualnie zawodu!).
To co nastąpiło to jak rozmowa dziennikarza z politykiem o wywiązaniu się z programu wyborczego. W dodatku nasz „polityk” miał zaburzenia pamięci świeżej i jeszcze w chwili wypowiadania zdania zapominał co powiedział, by za chwilę podać argument z zupełnie innej beczki. Gdy kończyły mu się argumenty przerzucał się na hindi i wtedy to my nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia. W skrócie wyglądało to mniej więcej tak:
- Dlaczego oferujesz taką niską cenę?
- Bo za długo używaliście motoru.
- Ale przecież wiedziałeś ile będziemy go używać.
- Bo opony są łyse i trzeba będzie je zmienić.
- Opony są lepsze od tych, które mają wszystkie motory zaparkowane na tej ulicy.
- Nie będę z wami gadał bo was nie znam. To nie wy daliście mi pieniądze.
- Owszem my, a nasz znajomy przekazał tylko pieniądze na serwis.
- A, faktycznie (tu następuje śmiech mówiący „No i co k… z tego?)
- No to dlaczego nie chcesz zapłacić nam tyle na ile się umówiliśmy?
- To pokażcie mi umowę.
Taka przepychanka trwała z godzinę. Wyszło na to, że my tego motoru nie kupiliśmy tylko wypożyczyliśmy i mamy go tu teraz zostawić, bo jak wrócimy z nim jutro to w ogóle nam nie zapłaci. Jakby tego było mało trzeci już raz pękła linka sprzęgła, co nie ułatwiało szybkiej ewakuacji z tego nieprzyjaznego lokalu. Zostało nam już tylko jedno: blef. W dodatku dziecinnie naiwny. Delikatnie zasugerowaliśmy, że my to przewodniki piszemy i moglibyśmy go zarekomendować, ale skoro on taki, to my nie możemy, a mógłby niezłą kasę na turystach trzepać… W tym momencie, jak w kreskówkach, chciwe oczka dilera zaświeciły się, podwyższył cenę o 1000 rupii, stwierdził, że możemy zabrać motor i jeszcze linkę sprzęgła za darmo wymienił. Cena była wciąż niższa od umówionej, ale i tak większa niż w ogóle spodziewaliśmy się dostać od tego krętacza. Wszystko by się na tym skończyło, gdyby nie to, że nie tylko my zostaliśmy tu oszukani. Niranjan potraktował to jako sprawę honorową i nie miał zamiaru w ogóle z tym gościem pertraktować. Na nic zdała się nierówna walka, którą stoczyliśmy ze złem. Stanęło na tym, że motor został u niego i ma go sprzedać swoim znajomym. Brakujące papiery podobno bez problemu można dokupić…
W międzyczasie załatwiliśmy bilety na pociąg i jakieś drobne sprawy przed wyjazdem, aż nadszedł czas pożegnania z Indiami. Pociąg mieliśmy po północy, więc jak tylko wsiedliśmy do środka zaczęliśmy się mościć do spania. Jeszcze tylko formalności z konduktorem i …. „Wasz bilet jest nieważny, nie ma was na liście. Musicie wysiąść na następnej stacji i wrócić jutro o tej samej porze.” Nie wiem jak to zrobiliśmy, ale tak się zafiksowaliśmy na tym, że jedziemy w piątek w nocy, że nawet nie spojrzeliśmy na datę. Co więcej, nawet nie zechciało nam się spojrzeć na listę pasażerów przed odjazdem. W popłochu zebraliśmy piżamki i misia- przytulaka i wyskoczyliśmy z pociągu na Mumbaj Dadar. Myślimy, myślimy, że chyba znamy tę nazwę. Czy to nie w tej okolicy są mumbajskie slumsy? Nie pozostało nam nic innego jak złapać taksówkę i szukać hotelu. Tyle tylko, że taksówkarz nie zawiezie cię tam gdzie chcesz, tylko tam, gdzie dostaje prowizję. Tak się złożyło, że prowizję dostawał w drogich i jednocześnie obskurnych hotelach. Nie myśleliśmy, że tak szybko zatęsknimy za motorami.
Tym oto sposobem spędziliśmy jeszcze jeden dzień w Mumbaju. I fajnie, bo poszliśmy sobie do kina i na ostatniego kurczaka tandoori. Po prostu wcześniej nie pożegnaliśmy się z Indiami jak trzeba.
We właściwym już pociągu czekało na nas super towarzystwo. Droga minęła nam na zmianę na spaniu i pogaduchach z Faranak i Alim, Irańczykami robiącymi doktorat w Indiach.
Ekspresowy zakup biletów kolejowych dla obcokrajowców. |
W Navi Mumbaj gościli nas Denise, Niranjan oraz Vedh. (Thank you guys for everything!) |
Chhatrapati Shivaij Terminus w Mumbaju. |
Na ostatnim spacerze po Mumbaju. |
Wizyta na Colaba. |
Klasyczna hinduska przystawka. Pychota! |
Kurczak tandoori + naan + frytki, czyli klasyczny zestaw polskiego turysty. |
Pożegnanie z Mumbajem. |
W pociągu do Varanasi z Faranak i Ali (سلام از نپال) |
Zaczynamy podsumowanie naszej blisko pięciomiesięcznej wizyty w Indiach: 1) Wydarzenie kulturalne - wizyta w kalkuckim kinie Elite i najlepszy film bollywood "Jab tak hai jaan". |
Pokoi czasem lepiej nie pokazywać. Zdarzyło nam się nocować w prawdziwych norach. A tymczasem: 2) Najprzyjemniejsze noclegi: Calangute (Goa) | Jaisalmer Kanyakumari | Banswara |
Ciężko było wybrać najciekawsze miejsca, które zobaczyliśmy... 3) Warto odwiedzić: Dhanushkodi | Varanasi Amritsar | Banswara |
3) Najciekawsze miejsca: (cd) Palolem | Allepey Mysore | Hampi (poza tym Mumbaj, Kalkuta, Udaipur i wiele, wiele innych) |
Hindusi lubią zwierzęta. Ktoś może dodać: "jeść", ale to nieprawda. Duża część Hindusów to wegetarianie, a nawet weganie. 4) Pupile: krówka "love" (Diu) | wielbłąd (Jaisalmer) wiewiórka łakomczuch (Agra) | małpa (Udaipur) |
Owoce lub mleczne pyszności to kwintesencja wybornego deseru. 5) Desery: herabata masala (z dużą zawartością cukru) | falooda młody kokos (jak młode orzechy laskowe do potęgi n) | mleko badam |
Indie to przede wszystkim raj dla wegetarian, a wśród mięs króluje kurczak. 6) Coś na ząb: thali (przegląd kuchni, czyli wiele za niewiele) | poori (smak karnawałowych faworków) masala dosa (podstawa każdego śniadania) | kurczak tandoori (gdyby nie to danie można zostać w Indiach weganem) Oprócz tego cała masa sosów, owoce morza, ser paneer, uttapam, idly, chlebki (naan, roti)... |
Nie sposób wymienić wszystkich poznanych na trasie ludzi... 7) Spotkania w Indiach: Gabi i Paweł | Sean (Irlandia) Alice i Nick (Wielka Brytania) | John (Australia) |
7) Spotkania w Indiach (cd): Marta | Denise+Niranjan+Vedh Konrad | Manish |
Przed obiektywem błysnęły również gwiazdy (bez flesza). 8) Portrety: Naczelna turystka z Bolandy (Halebeedu) | Sikh (Amritsar) Rajasthanka (Banswara) | Naczelny turysta z Bolandy (Udaipur) |
Czas na najpiękniejsze budowle sakralne w Indiach. 9) Świątynie: Halebeedu | Palitana Khajuraho | Trichi Ranakpur | Ellora |
Świątecznie to jest tu niemal codziennie. 10) Wydarzenia i święta: Pooram (Cherai) | Zamknięcie granicy z Pakistanem (Attari-Wagah) Holi (Udaipur) Amavasai (Ramashwaram) | Holi (Banswara) |
Na koniec nasz środek lokomocji. Świetnie się bawiliśmy przemierzając kraj na tych maszynach... Pora wskoczyć do pociągu! |
21-31 marzec 2013 roku (225-235 dzień)
|
Byliśmy już w Złotym Mieście, więc przyszedł czas na Miasto Niebieskie. Nazwa wzięła się od koloru indygo, na które pomalowane są ściany domów w Jodhpurze. Zwiedzamy niesamowity fort, a na koniec wycieczki Krzysiek funduje sobie sesję u rezydującego w forcie palmisty. Palmista jest bardzo profesjonalny, podobno jeden z lepszych w Indiach. Od razu wyczytał z dłoni co z Krzyśka za gagatek i zaczął opowiadać. Przerwał mu telefon, po którym jak gdyby nigdy nic powtórzył słowo w słowo dwa ostatnie zdania i „wróżył” dalej. Ciekawi byliśmy jakiego gotowca miałby dla mnie. Podejrzewamy, że ma od lat opracowane i wyuczone na pamięć opisy na tyle ogólne, że większość pasuje do każdego. Pytanie tylko na jakiej zasadzie dobiera tekst do osoby. Leci po kolei z listy czy jednak krótkie spojrzenie na dłoń mówi mu wszystko? Zrezygnowaliśmy jednak z zainwestowania kolejnych 30 zł, kiedy dalsza cześć sesji okazała się bardzo przypadkowym zgadywaniem przeszłości i bardziej niż ogólnym przewidywaniem przyszłości. Najważniejsze jednak, że zgodnie z przepowiednią Krzysiek będzie żył długo i zdrowo!
Na przedmieściach Jodhpuru znajduje się pałac Umaid Bhawan. Pełni teraz funkcje hotelu, ale niewielka część została wydzielona na muzeum. A tam niespodzianka. Okazało się, że wystrój pokojów maharadży zaprojektował Polak – Stefan Norblin. Chyba go doceniono za wykonaną pracę, bo poza suchymi faktami na pokazie slajdów można obejrzeć przegląd całej jego twórczej historii. Miło „spotkać” rodaka na obczyźnie, więc jako jedyni czytamy wszystkie notki i oglądamy slajdy od początku do końca.
Wieża zegarowa w Jodhpurze, a dookoła liczne stragany. |
Gulab Sagar czyli największy zbiornik wodny w mieście. |
Fort Mehrangarh góruje nad miastem. |
Masala czaj to podstawa hinduskiej egzystencji. |
Kolorowy proszek gulal na razie bezpiecznie i cierpliwie czeka w workach... |
Ruszamy zdobyć niezdobyty XV-wieczny fort. |
Mury dookoła tego pałaco-fortu ciągną się przez blisko trzy kilometry. |
Audio-przewodnik nie opuszczał nas nawet na krok. |
Podobno te szpikulce miały odstarszyć słonie, ale wszystko wskazuje na to, że miały je jedynie pogilgać. |
Zróbmy sobie turban. |
Widok z fortu na marmurowy królewski pałacyk. |
Widok z fortu na stare miasto. |
Niebieskie miasto. |
Wnętrza pałacu w forcie - Moti Mahal. |
Kolorowe szybki wprawiają zwiedzających w przyjemny nastrój... To może dlatego Krzysiek odwiedził chwilę później palmistę?! |
Dziedziniec pałacowy przed Moti Mahal. |
"Powiedział mi wróżbita" |
Pamiątkowe zdjęcie ze słynnym palmistą - Mr. Sharm'ą. |
Jodhpur z wieży fortu. |
Ręcznie robione lalki. |
Miasto niebieskie a dzieci czerwone. |
Łasuch towarzyszł nam na obiedzie. |
Widok na fort Mehrangarh. |
Z wizytą w pałacu Umaid Bhawan. |
Duża część wystawy poświęcona jest polskiemu artyście Stefanowi Norblinowi. Maharaja musiał być bardzo zadowolony z jego pracy. |
Pałac Umaid Bhawan. |
Jeden z zaniedbanych zbiorników wodnych w Jodhpurze. |
Jaswant Thada - czyli marmurowy pałacyk ku czci Mahradży Jaswant Singh II. |
Panorama Jodhpuru. |
Dziadek ma pociechę z wnuczka! |
Nie pić wody niewiadomego pochodzenia to jedno - ale ważniejsze to nie pić mleka! |
Osiedlowa karuzela. |
Z Jodhpuru ruszyliśmy do Udaipuru. Miasto znane jest z pałacu na wodzie, a ten znany jest z filmowej „Ośmiorniczki”, gdzie James Bond przemierzał wody jeziora przebrany za krokodyla. Pałac jest teraz luksusowym hotelem i zwykli śmiertelnicy mogą sobie pooglądać go z brzegu lub wynajętej łódki. Najodważniejsi mogą jednak pójść, a może raczej popłynąć, śladami Jamesa Bonda. Na czas naszego pobytu w Udaipurze przypadło Holi - święto wiosny, radości i kolorów. Świętowanie zaczyna się od spalenia demona Holiki. W tym celu przygotowuje się wcześniej specjalne drzewo, owija je słomą, a w nowoczesnej wersji obchodów okleja jeszcze milionem petard. Cały rytuał ma oparcie w hinduskiej mitologii i symbolizuje zwycięstwo dobra nad złem. Żeby nie przegapić widowiska zajęliśmy strategiczne miejsca na świątynnych schodach, kiedy naszym oczom ukazała się znajoma twarz. Tak oto w ponad miliardowym kraju spotkaliśmy Konrada, z którym w Mongolii przemierzaliśmy Gobi. Kolejnego świątecznego dnia zaczyna się prawdziwe szaleństwo. Wszyscy obsypują się kolorowymi proszkami i oblewają wodą. Obchody święta w turystycznym mieście to dla Hindusów nie lada gratka. W żadnym innym czasie i miejscu nie da się obmacać tylu zagranicznych turystek. Szlag mnie trafia kiedy o tym myślę i rozumiem teraz dlaczego hinduskich dziewczyn na ulicach jak na lekarstwo. Zamiast ciągle się obżerać hinduskimi smakołykami stwierdziliśmy, że najwyższy czas samemu się czegoś nauczyć. Zapisaliśmy się na lekcje gotowania u Shashi. To niezwykła kobieta, która sporo przeszła zanim zaczęła wieść w miarę spokojne życie zarabiając na uczeniu. Jej mąż zmarł kiedy miała 30 lat i dwóch małych synków. Rodzina męża zażądała od niej opłat za wszystko z czego korzysta w domu. Przynależność do kasty braminów nie pozwalała jej na wykonywanie dowolnie wybranej pracy, więc żeby przeżyć potajemnie prała ubrania turystów. Dopiero po kilku latach ktoś jej podpowiedział, że świetnie gotuje i mogła by tego uczyć. Nauczyła się angielskiego i małymi krokami interes się rozwijał, a odkąd na lekcje przyszli do niej autorzy Lonely Planet i zarekomendowali jej szkołę, Shashi pracuje bez wytchnienia. Najfajniejsze jest jednak to, że mimo takiej popularności nie stała się chciwa i olewająca, co niestety przydarzyło się wielu właścicielom hoteli i restauracji wymienionych w przewodniku. Udaipur pożegnał nas widokiem zachodu słońca z Monsunowego Pałacu i seansem Ośmiorniczki, która jest wyświetlana codziennie w co drugiej knajpie. |
W drodze do Udaipuru wstąpiliśmy obejrzeć świątynię w Ranakpur. |
To jeden z największych i najważniejszych kompleksów świątynnych dżinizmu w Indiach. |
Największa świątynia to Chaumukha Mandir. |
A dookoła wzgórza Aravalli. |
Świątynia jest bogato rzeźbiona. |
Znajdują się tu 1444 niepowtarzalne, rzeźbione kolumny. |
Świątynne sufity również są przepiękne. |
Świątynia Chaumukha Mandir została zbudowana w XV wieku z mlecznobiałego marmuru. |
Nasze maszyny czekają na kolejny etap drogi. Ruszamy do Udaipuru. |
A po drodze piękne górskie widoki i wijąca się doliną droga. |
Przystanek na uzupełenienie cukru w organizmie, czyli wizyta w wiejskim sklepie. |
Budziliśmy zaciekawienie głównie wśród młodszych mieszkańców. |
Udaipur to bardzo przyjemne miasto, położone nad jeziorami i wśród gór. Większość restauracji i hotelików ma specjalne widokowe tarasy. |
Przygotowania do święta. |
Illuminacja nad jeziorem Pichola. |
Próba wtargnięcia nocą do pałacu... |
Kalendarz księżycowy 'jasno' zapowiadał nadejście święta Holi. |
Gorące mleczko może nie wyglądało zachęcająco, ale smak był pierwszorzędny. |
Było sianko-wdzianko, to jeszcze jakiś kręgosłup przydałby się 'Marzannie'. |
Czas na naukę - dziś lekcja gotowania. |
Pilne studentki uczą się mieszania na patelni. O tak... w lewo lub w prawo, pełne kółka... |
A tu niszczenie patelni - im mocniej tym lepiej. |
Kręcenie parotą. |
Każda mniejsza lub większa społeczność przygotowywuje swojego demona Holikę. |
Na scenie szalały głównie grupy obcokrajowców co chyba niezbyt podobało się starszym kobietom. |
Konfetti |
Wesołego Holi! Główne obchody na rynku starego miasta. |
Tysiące petard i ogień na kilkanaście metrów w górę. Oprócz kilku zapalonych czupryn chyba nikt nie ucierpiał. |
Kolorowe święto zaczęło się już w późnych wieczornych godzinach. Na szczęście mało osób było uzbrojonych. |
Spotkanie po kilku miesiącach... Z Konradem na browarku. |
Od rana w mieście panowało istne szaleństwo. Aż strach było wychodzić. |
Dopiero w południe ruszyliśmy się z naszego pokoju. Tuż za rogiem dopadł nas jako pierwszy rikszarz. |
W jednej z restauracji ukryli się obcokrajowcy i bezpiecznie mogli się mścić na Hindusach. |
Kolorowy Udaipur. |
Radość mieszała się z niesmakiem, bo młodzi Hindusi korzystali z sytuacji i ściskali Sławę w sposób zbyt przyjacielski. |
Konrad zaczął świętowanie od samego rana, więc trudno było odgadnąć jego kolor skóry. |
Starsi panowie byli bardzo kulturalni i rysowali tylko znak na czole i policzkach. |
Koniec Holi - czas na prysznic. |
Popołudnie spędziliśmy z grupą obcokrajowców grając w karty i pijąc... soczek. |
Udaipur nocą. |
Pałac w Udaipurze. |
Zwiedzanie muzuem. |
Widok na Udaipur z pałacu. |
Taj Lake Palace - czyli ośmiorniczka 007. |
Na takim kibelku to można sobie posiedzieć... |
W pałacu. |
Pałacowa stajnia. |
Trochę wody dla ochłody. |
W świątyni Jagdish. |
Jeden z mieszkańców restauracji - szef kuchni? (Tradycyjnie dla Chudej Sz.) |
Pałac Miejski |
Brak tylko agenta 007. |
Restauracyjka nad jeziorem. |
Pałac Miejski |
Pałac Miejski |
W drodze do Monsunowego Pałacu. |
Tak zwane małpie "stereo". |
Pałac położony jest niczym zamek z bajki, za siedmioma wzgórzami, siedmioma lasami... |
Widok na okolicę. |
Leżakowanie |
Wiatr we włosach. |
Komuś chyba urosły krzaczaste brwi. |
Powrót cyklu na antenę: "Gdzie jest Sława?" |
Udaipur o zachodzie słońca. |
W oczekiwaniu na zgaszenie światła. |
Dobranoc Udaipur. |
Banswara to miejsce, którego nie ma w przewodnikach. Jedziemy tam jednak odwiedzić Manisha – kolegę ze studiów w Holandii. Przyjmuje nas po królewsku i umieszcza w domku poza miastem, gdzie królują cisza i spokój. Opiekuje się nami Kalu. Dla bogatych Hindusów to dość naturalne mieć służącego. Dla nas jest to trochę krępujące. Wieczorem odwiedzamy rodzinę Manisha. To typowy wielopokoleniowy i bardzo tradycyjny dom. Dziadkowie, dzieci i wnuki razem. Po wizycie u rodziny kosztujemy trochę banswarskiego nocnego życia. Nie ma tu zbyt wielu rozrywek, więc ograniczamy się do rundki po mieście z przystankiem na paan, czyli mieszankę tytoniu, przypraw i innych tajemnych składników zawiniętych w liść betelu, którą Hindusi żują, a potem nią plują gdzie popadnie. My bierzemy wersję słodką bez tytoniu. Okolice Banswary są zamieszkałe przez Adivasi, czyli grupę plemion uznawanych za rdzennych mieszkańców Indii. Zajmują się głównie uprawą roli, ale my mieliśmy okazję popodglądać ich przy świętowaniu. Na placu przy świątyni zebrało się setki osób, a każda dzierżyła w ręku kij. W rytm muzyki przez wiele godzin wykonywali tradycyjny taniec. Stuknięcie w kijek z sąsiadem po prawej, potem z sąsiadem po lewej, obkrętka ze zmianą strony i jeszcze raz to samo. Wygląda to niesamowicie i można wpaść w trans obserwując tancerzy i słuchając wybijanego rytmu. Nie wiemy czy z własnej inicjatywy czy na prośbę Manisha do samochodu odprowadza nas policjant. Świętowaniu towarzyszy alkoholizowanie się, więc chyba nie byli pewni czy jesteśmy tam bezpieczni. Z tego samego względu Manish i jego rodzina nie chcą nas nigdzie puścić samych, więc w czasie naszego trzydniowego pobytu staliśmy się trochę więźniami luksusu. Na przejażdżkę motorową nad Jezioro Mahi zabiera nas Kalu. Pokazuje nam miejsca, których sami byśmy pewnie nie znaleźli, więc nasze „uwięzienie” okazuje się nie być takie złe. Nie spodziewaliśmy się tylko jednego, że w tym w ogóle mało znanym miejscu zobaczymy najpiękniejsze krajobrazy w Indiach. W tych niezwykłych okolicznościach przyrody urządzamy sobie Wielkanocne śniadanie, by potem cały Lany Poniedziałek spędzić na motorach.
|
No i ruszyliśmy dalej. Tym razem do zupełnie nieturystycznego miejsca - Banswara. |
Manish zabrał nas na początku na lokalne święto. |
"Czego się gapisz białasie?!" Tak na prawdę było bardzo przyjacielsko i włos nam z głowy nie spadł. |
Trochę mniej pakowny samochód bo nie ma płaskiej maski. |
Jedno z okolicznych jeziorek ze świątynią w tle. |
Mniejsze jeziora są tu głównie zielone. |
Nasz luksusowy tymczasowy dom pod Banswarą. |
Manish i jego syn. |
Paan na słodko dla pani i pana. |
Jak to na początek wiosny przystało - czas na sianokosy. |
Wizyta Enfielda u "kosmetyczki", czyli drobne problemy z mocą. |
Tama na zbiorniku wodnym Mahi. |
Ruszył chyba na jakieś łowy. |
Jezioro Mahi. |
Wielkanocne jajeczko. |
"Snopowiązałki" |
Dom jest na wzniesieniu, wśród przyrody, śpiewających ptaków i wizytującego od czasu do czasu to miejsce tygrysa. |
Są też atrakcje dla najmłodszych. |
Widok ze wzniesienia tuż za domem. |
Na wycieczce motorowej z Kalu. |
Jezioro Mahi - ślady na brzegu po rozrabiającym monsunie. |
Widoki były rewelacyjne. |
Na brzegu jeziora rozsiane są liczne wioseczki. |
Z Kalu na pamiątkowym zdjęciu. |
Na wycieczce nad jeziorem. |
Nad jeziorem Mahi. |
Nad jeziorem Mahi. |
Święte drzewo w okolicach Banswary. |
Z Manishem na wieczornym pożegnalnym spacerze. |
Jezioro Kagdi Picup. |
Jezioro Kagdi Picup. |
Kaczki wracają do Polski... Idzie wiosna. |
1-9 kwiecień 2013 roku (236-244 dzień)
|
Czy my oby na pewno jesteśmy w Indiach? Idziemy środkiem ulicy, nikt na nas nie trąbi, nie potrąca, uliczkami przemykają pojedyncze osoby, które nie są jednak jakoś specjalnie nami zainteresowane. Diu jest miejscem, gdzie można przez chwilę odetchnąć od Indii. Położone na wyspie, jeszcze 50 lat temu należało do Portugalczyków. Widać to w architekturze, licznych kościołach i spokoju na ulicach. Jest jeszcze inny miły akcent. Podobnie jak w Goa alkoholu ci tutaj dostatek, a niskie ceny sprawiają, że to grzech nie pić, tym bardziej, że zakumplowaliśmy się z Sean’em – Irlandczykiem, który też za kołnierz nie wylewa.
Dni upływają nam leniwie i relaksacyjnie. Objeżdżamy sobie wyspę i okoliczne plaże. Zaglądamy do muzeum muszli prowadzonego przez emerytowanego kapitana. Wszystkie okazy przywiózł ze swoich rejsów, a emeryturę spędza w swoim muszelkowym raju.
Nadszedł czas ruszyć się z oazy spokoju, żeby odwiedzić niezwykłe miejsce. Palitana to zespół świątyń położonych na wzgórzu, na które trzeba się wdrapać po 3300 schodkach, albo zostać wniesionym na krzesełku zawieszonym na palach. Wybieramy pierwszą opcję. Nie jest to jakiś specjalny wysiłek, ale idziemy w najgorszym upale i słonce daje się nam we znaki. Widoki z góry wynagradzają jednak wszystko, świątynie wyglądają po prostu magicznie. W dodatku jest dość pusto, bo większość ludzi przychodzi tu rano, kiedy jest jeszcze chłodno
Kolejne miasto na naszej drodze też wydaje się jakieś inne niż te, które dotychczas widzieliśmy. Może to dlatego, że w Barodzie zatrzymaliśmy się w okolicach uniwersytetu, a atmosfera studencka przeniknęła na ulice. Stąd robimy sobie wycieczkę do Champagner. Tam też można wspiąć się do świątyni na wzgórzu, ale tym razem wybieramy opcję dla leniuchów i wjeżdżamy kolejką. Na dole natomiast zwiedzamy niezwykłe meczety, które są w zasadzie ostatnią atrakcją turystyczną na naszej indyjskiej trasie. Pozostało nam jeszcze wrócić do Mumbaju, oddać Enfielda i sprzedać Suzuki, ale o tym w następnym wpisie.
Ostatnie szlify i opuszczamy Bhavangar. |
Styl kaskowy - dotarliśmy do Diu. |
Ponownie nad morzem. |
U nas rosną sobie grzybki w ogródkach a tu małże. |
Całe miasteczko otacza mur. |
Krówka LOVE! |
Niunio zasłużył się Diu, więc pozostał wiecznie żywy. Portugalia straciła miasto w 1961 roku. |
Widok z fortu w Diu. |
Tuż po świętach w kościele św. Pawła. |
Jedyny kościół w Diu, który prężnie funkcjonuje. |
A tu postanowiono zrobić muzeum oraz hotelik. |
Uliczki Diu. |
Najbardziej popularna plaża - Nagoa. Do Goa to nie ma nawet co przyrównywać. |
Z wizytą w muzeum muszli. Kolekcjoner, indyjski kapitan, zaprasza do obejrzenia niesamowitej kolekcji. |
Wypatrywanie ptaszyny. |
Na dachu kościoła-muzeum. |
Był też ruszt z rybkami. |
Po wódce człowiek jakiś niewyraźny (Cheers Sean!!). |
Diu i poportugalskie pozostałości. |
Zachód słońca. |
Pyszna falooda, czyli mleczno-kluskowo-lodowy deser. |
Uliczki Diu. |
Białe twarze budzą zdziwienie nawet wśród czworonogów. |
Musiała być niezła impreza bo cały dom jest "zapawiowany". |
Widok z naszego tarasu. |
Palitana, czyli święte miejsce dżinizmu. Czas na wędrówkę po schodach. |
Różane orzeźwienie. |
A po drodze śpiewy ptaków. |
Widok z meczetu na wzgórzu. |
Spieczeni turyści. |
Kompleks świątynny na górze Satrunjaya. |
Strażnicy świątynni. |
Znajduje się tu podobno ponad 850 świątyń. |
Większość z nich pochodzi z XV-XVI wieku. |
Na dachu świątyni. |
Na górze Satrunjaya. |
W trąbowym uścisku. |
Bogato rzeźbione świątynie. |
Widok ze wzgórza. |
Papugi przy wodopoju. |
Ciągle przybywa świątyń w miasteczku. |
W drodze do Barody przejeżdżaliśmy przez Park Narodowy Velavadar. |
Tereny są bogate w sól. |
Popękany grunt. |
Product placement ulubionej indyjskiej kawiarni Sławy. |
Przysłonięty widok na pałac Laxmi Vilas w Baroda. |
Hokus-Pokus! Pierwsze przycięcie fryzury Sławy podczas podróży. |
Muzeum w Baroda w miejskim parku. |
Wzgórze Pavagadh. |
Odświętnie wymalowana przeciwko złym spojrzeniom. |
Na górę wjeżdżaliśmy kolejką (leniuchy). |
Świątynia Kalika Mata. |
Święta krówka. |
Dary przy świątyni. |
Widok ze wzgórza. |
Religijne rytuały w jeziorku na wzgórzu. |
Nie ma to jak pranie w bieżącej wodzie. |
Champaner - jeden z meczetów. |
Najbardziej okazały meczet Jama. |
Meczet Jama. |
Rozrabiający mieszkańcy Champaner. |
Meczet Kevda. |
Bogato zdobiona wieża meczetu z motywami hinduizmu i dżinizmu. |
Champaner. |
11-20 marzec 2013 roku (215-224 dzień)
|
Drogę z Amritsar pokonaliśmy na trzy razy. Pierwszy przystanek w Suratgarh, gdzie ciężarówki mówią „dobranoc” i pijany kolega właściciela hotelu proponuje nam darmowy nocny rajd do apteki. Krzyśka zmogło przeziębienie, ale nie na tyle by dać się namówić na takie atrakcje. Kolejny nocleg już w bardziej turystycznym Bikanerze. Nie ma tu zbyt wiele do obejrzenia, więc wybraliśmy się do Deshnoke i świątyni Karni Mata słynnej ze świętych szczurów. To było chyba najszybsze zwiedzanie w naszym wykonaniu. Mając w pamięci czystą i wypucowaną Złotą Świątynię wyjątkowo obrzydliwie stąpało się po lepiącej się od szczurzych bobków i jedzenia posadzce. Szczury to szczury, a brud to brud i jakoś trudno nam w tych poobgryzanych i schorowanych gryzoniach dopatrzeć się świętości. Strzelamy więc parę fotek szczurków przy mleczku i wracamy do Bikaner.
W końcu docieramy do Jaisalmer zwanego też Złotym Miastem. Jaisalmer to przede wszystkim fort zamieszkały do dziś. Oczywiście dzisiejsi „mieszkańcy” to przede wszystkim właściciele hoteli, restauracji i wszelkiej maści kramów. Jest bardzo turystycznie, ale i miło. Wąskie wybrukowane uliczki, rzeźbione balkony, knajpki z widokami i świątynie.
Zdecydowaliśmy się też na safari na wielbłądach mimo, że osoby, które zapytaliśmy o wrażenia nie były jakoś specjalnie zachwycone. Stwierdziliśmy jednak, że przyda nam się trochę natury i przynajmniej noc na pustyni może być fajna. Tego ostatniego złudzenia pozbawili nas Kamila, Jacek i Tomek (pozdrawiamy!), których poznaliśmy w knajpce, opowiadając nam o całonocnym szumie wiatraków. Jechaliśmy już naprawdę bez żadnych oczekiwań, a tu miła niespodzianka. Krajobrazy – jak to na pustyni dość monotonne, ale nie aż tak jak sobie wyobraziliśmy. Nasz przewodnik gotował pyszne jedzenie, co było miłą odmianą od trocin z keczupem podawanych na mieście. Do tego na nocleg wywiózł nas w naprawdę odludne miejsce, bez wiatraków, za to z całkiem przyjemnymi diunami. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie obrażenia, których doznała, od wielbłądziego marszu oczywiście, Krzyśkowa d…
Wychodzi na to, że niby to samo safari, a wygląda zupełnie inaczej w zależności od organizatora. My chyba możemy polecić to organizowane przez hotel Roop Mahal. Sam hotel też jest przyjemny o czym niech świadczy to, że na kilka dni zagrzebaliśmy się w naszym pokoju z książkami, komputerem i wi-fi.
Tradycyjnie po około dwóch godzinach porannej jazdy zatrzymaliśmy się na śniadanko. |
Elektrownie w Bathinda. |
Ostatnie tak zielone krajobrazy, bo wjeżdżamy w teren pustynny. |
Uroczy widok o poranku z hotelu w Suratgarh. |
Młoda para przy świątyni Karni Mata w Deshnoke. |
Mieszkańcy świątyni przy "mlekopoju". |
Można tym milusińskim nawet kupić coś na przekąskę. |
Szczęście przynosi ponoć zobaczenie białej myszki - szkoda, że rudy szczurek się nie liczy! |
Znieczulanie się na hotelowym dachu po świątynnych widokach. |
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to byk. |
Ulice Bikaneru. |
W drodze do Jaisalmer. |
To tu spędziliśmy większość czasu podczas naszej wizyty w Złotym Mieście. |
Widok na fort z hotelowej restauracji. |
Fort |
Fort |
Fort tętni życiem |
Fort |
Czekając na zachód słońca. |
Fort |
Zachód słońca przez okienko. |
Zachód słońca |
Przy świątyni w forcie. |
Jaisalmer nocą. |
Powróciły tradycyjne śniadanka w łóżeczku. |
Fort |
... wszystko w jednym! |
Na spacerze dookoła fortu. |
Ruszamy na pustynię Thar. |
Safari |
Jeden z naszych pojazdów. |
Przerwa na lunch, czyli pięć godzin spędzonych w cieniu. |
Drzemka |
Okoliczne wydmy. |
Po drzemce. |
Niektórzy spali w najlepsze. |
W cieniu. |
Zaparkowany - można wsiadać. |
Safari |
Wydmy nie są tak okazałe jak te w Mongolii ale też można pohasać. |
Daleko jeszcze? |
Dotarliśmy na miejsce noclegu. |
Gdzie by się tu rozłożyć? |
Obóz rozbity - czas na kolację! |
Orzeł towarzyszył nam podczas wszystkich posiłków na wydmach. |
Safari |
Safari |
Safari |
Safari |
Rozciąganie po ciężkim dniu. |
Jak na dzikim zachodzie. |
Żuczki zostawiły wokół naszego legowiska miliony śladów, po czym schowały się pod naszą kołderkę. |
Żartom nie było końca. |
Powrót do Złotego Miasta. |
Wizyta nad jeziorem Gadi. |
Nad jeziorem Gadi. |
Nad jeziorem Gadi. |
Jedna z Haveli. |
Gdzieś w zakamarkach fortu. |
Panienka z okienka. |
Na pożegnalnej kolacji w Little Tibet Restaurant. |