- Szczegóły
-
Kategoria: 23. Wenezuela
-
Odsłony: 4224
13-19 grudzień 2014 roku (857-863 dzień)
... czyli krezusi w biedzie
Czy my się jakoś niedawno skarżyliśmy na formalności na granicy? Nasze utyskiwania były zdecydowanie przedwczesne. Popalić dali nam w Wenezueli. Zacznijmy od tego, że urząd imigracyjny nie znajduje się standardowo na granicy, ale trzeba wjechać w głąb miasteczka. Kolejka na kilkadziesiąt metrów i cały czas wpychają się ziomki, panowie wymachujący wizytówkami i inne ważne persony. W tym czasie ja zdążyłam załatwić ubezpieczenie, które obowiązkowo trzeba wykupić na granicy, żeby w ogóle dostać pozwolenie na tymczasowy import motorów. W końcu wracamy do urzędu celnego, który już bardziej standardowo jest na granicy. Szukamy, pytamy okazuje się, że w weekend nieczynne. Musimy zostać w ohydnym przygranicznym miasteczku. Na szczęście trochę bardziej w głąb nie jest już takie ohydne i po raz pierwszy przekonujemy się jak cudownie niskie są ceny gdy wymienia się dolary lub peso kolumbijskie po kursie czarnorynkowym. Hotel kosztuje nas 8 zł, małe piwko 80 groszy, żyć nie umierać!
W końcu nadchodzi upragniony poniedziałek. Wstajemy wcześnie rano, żeby uniknąć kolejki, a tu nas jakiś cieć zatrzymuje przed bramką i mówi, że musimy poczekać do jutra bo osoba, która pozwolenie na wjazd może podpisać jest w Caracas. Tu już zalała nas krew. Awanturujemy się na całego i w końcu pytamy komu mamy zapłacić, żeby wjechać do tego kraju? Na co cieć, że w takim razie zadzwoni i jeszcze zapyta. Po minucie stwierdził, że zajmie się nami senior Jose. Oj, jak Jose się zajął to przesiedzieliśmy tam ponad 3 godziny. Tylko co chwilę wychodził ktoś z budynku i mówił „jeszcze chwileczkę”. W międzyczasie trzeba było jeszcze skoczyć po znaczki skarbowe, których oczywiście nie można kupić na miejscu tylko znowu trzeba biec do miasteczka. W końcu zaczęliśmy się zastanawiać czy oni faktycznie czekają na łapówkę. Podpytujemy Argentyńczyka, który często przekracza tu granicę czy powinniśmy im coś zaproponować. Dostaliśmy instruktaż, że to oni zawsze wychodzą z inicjatywą dając znak-sygnał polegający na mnożeniu problemów. W takim wypadku należy zapytać czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby te problemy rozwiązać. Może trzeba było zapytać czy jest jakiś problem. W końcu jednak dostajemy papiery, motory po raz pierwszy wbili nam do paszportu, a żebyśmy nie byli zbyt szczęśliwi to jeszcze na policję nas wysłali, żeby nam kolejne pieczątki przybiła na papierach.
Uff, w końcu jedziemy. Jedziemy, jedziemy i nie ujechaliśmy nawet 10 km jak zatrzymuje nas policja militarna na kontrolę. Skąd jesteście? Polonia. Colombia??? Proszę zjechać. Po tym nauczyliśmy się mówić, że jesteśmy polacos. Zanim jednak przyswoiliśmy tę cenną lekcję kazali nam zdjąć bagaż, wyciągnąć wszystko z ruskich toreb (a ruskie torby to wiadomo, że kontrabanda) i przegrzebali każdy zakamarek. Dla mnie absurd sięgnął szczytu i w takim momencie już nic nie jest mnie w stanie zdenerwować, szalał natomiast Krzysiek. Na jego okrzyki mnie zaproszono za kotarkę na rewizję osobistą. Takie zachowanie to podobno nie najlepsza technika na wenezuelskich policjantów. Trzeba podkulić ogon i tylko lekko zamerdać na jakąkolwiek oznakę człowieczeństwa. Dla nas już raczej odwrotu nie było, więc jeszcze dowaliłam policjantce: „to co teraz sprawdzacie co gdzie mamy pochowane, a za zakrętem zupełnie przypadkowo zatrzymają nas goście z bronią i okradną?”. Pytanie jak najbardziej uzasadnione, gdyż wszyscy twierdzą, że najbardziej bandycka w Wenezueli jest policja. Złodzieje ich opłacają, a oni dają cynk, że jedzie wartościowy towar. No i chyba trafiłam w czuły punkt. O wizerunek, nawet byle jaki, dba każdy. Kontrola nagle się skończyła, nie musieliśmy już ściągać bagażu z drugiego motoru, a policjant zaczął się tłumaczyć, że on usłyszał Colombia, a stamtąd to wiadomo, że dragi wiozą.
Po tych wszystkich perypetiach oczywiście nie udało się nam dojechać do Meridy i znowu przypomnieliśmy sobie, że w tym kraju jesteśmy krezusami i nie musimy się martwić cenami w hotelach. Tym oto sposobem za 12 zł zamieszkaliśmy w przydrożnym hoteliku z dostawą piwka do pokoju i pysznym, prawdziwym espresso na śniadanie.
Sama Merida to zupełnie nieciekawe miasteczko. Troszkę sobie jednak tu odsapnęliśmy po wojnie granicznej i zwiedziliśmy okolice z lotu ptaka na paralotni. A w międzyczasie kontynuowaliśmy fascynację niskimi cenami i prawdziwą kawą. Stałym punktem dnia stały się dla nas wycieczki do piekarni, gdzie za 20 groszy serwują espresso. Teraz odpowiedź na pytanie jaki mamy dzień skoro Krzysiek pije kawę nie jest już takie proste. Trzymał się chłopak dzielnie przez ponad 30 lat i w końcu dał się wciągnąć w szpony nałogu.
Wszędzie policja i wojsko. Oby pilnowali bezpieczeństwa. |
Próbujemy różnych nowych słodkości. |
No może prawie wszystkich. W tej lodziarni, która znajduje się w Księdze Guinnessa, należałoby spędzić cały rok aby w pełni doświadczyć smaków. Spróbowaliśmy między innymi lodów o smaku piwa i wina, niestety czosnku akurat nie było. Ogólnie nie polecamy bo jakość marna. |
Miasto położone jest w górach Cordillera de Mérida na wysokości 1620 metrów n.p.m. |
Typowe śniadanko, na które wpadaliśmy do pobliskiej restauracyjki - perico andino - arepa z jajecznicą i serkiem śmietankowym. Pychota! (koszt 1,70zł). |
Po całodziennej mordędze, czyli po objechaniu wszystkich sklepów z częściami motorowymi w mieście, poprzestaliśmy jedynie na wymianie łańcucha. |
Henryk - mieszkaniec hoteliku. |
Plaza Bolívar i Bazylika Mniejsza. |
Plaza Heroinas. Kolejka (teleferico) wciąż nieczynna. |
Jeden z niewielu ładnych budynków w mieście. |
Codzienna wizyta w pierkani i kawiarni w jednym. |
Czas polatać! |
Popołudniową porą widoczność była jednak nieco ograniczona. |
Gdzieś tam za chmurami najwyższy szczyt Wenezueli - Pico Simón Bolívar (4978 m n.p.m.). |
My rozglądamy się po okolicy i czekamy na swoją kolej. |
Rozgrzewka |
Sława w przestworzach |
Latamy |
Rozsiedliśmy się wygodnie w swoich kołyskach. |
Pamiątkowe fotki |
Najprzyjemniejszy był początek |
Ponieważ lądowaliśmy przy rzece i ponad tysiąc metrów spadliśmy dosyć szybko czuliśmy się trochę zakręceni. |
Garść praktyczna: > Obiad dwudaniowy 130-250 BsF, pizza rodzinna ok 400 BsF; > San Antonio de Tachira - hotel Taripapa - 400 BsF 2os./z łazienką i klimatyzacją; > Posada Alemana - pokój 2os. ze wspólną łazienką, internetem i kuchnią - 500 BsF; > paragliding - 3500 BsF; > Catatumbo z agencją 8000 BsF os., z własnym transportem 3000 BsF łódka z Puerto Concha (najlepiej oglądać pokaz błysków w porze deszczowej); > grudzień 2014 rok - oficjalny kurs 1$=6,3 BsF / nieoficjalnie 1$=160 BsF; można wymieniać w hostelach i agencjach turystycznych bez żadnych problemów; > formaności motorowe na granicy - kopia paszportu (strona ze zdjęciem i strony z pięczątką wyjazdową z Kolumbii i wjazdową do Wenezueli), kopia prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego / polisy 420 BsF na rok – obowiązkowe / znaczek skarbowy 400 BsF / aduana w San Antonio de Tachira czynna od poniedziałku do piątku. |